Gebbeth – Fire metal
(12 października 2016, napisał: Pudel)

Istnieje cała masa kapel metalowych zawdzięczających swe nazwy dziełom Tolkiena czy Lovecrafta, miło jednak, że ktoś pomyślał o twórczości Ursuli Le Guin i to właśnie z kart Ziemiomorza wybrał sobie nazwę zespołu. Tym „ktosiem” byli w tym przypadku Rafał Pękała i Łukasz Stadnik, którzy dziesięć lat temu zaczęli wspólnie grać pod szyldem Gebbeth. W międzyczasie zespół wydał dwie płyty a przez skład przewinęło się kilku muzyków. Omawiane tutaj demko, nagrane w 2015 roku zostało jednak nagrane w dwuosobowym składzie, przez „ojców założycieli”. Dodatkowo, żaden z nich nie zdecydował się na „odgłosy paszczą” w związku z czym dostajemy materiał instrumentalny. Instrumentalny metal prawie zawsze ma już na starcie pod górkę bo najbardziej nawet przeciętny wokal pozytywnie lub negatywnie ale od razu jakoś zwraca uwagę a i nieraz pozwala przykryć kompozycyjne mielizny. Jak sobie ze starciem z instrumentalnym materiałem poradził Gebbeth? Cóż, tragedii nie ma. Muzyka, choć przez twórców nazywana „fire metalem” to po prostu coś z pogranicza thrashu i heavy metalu. Przy czym nie ma tu ani ścigania się z niewiadomo czym, ani jakichś niesamowitych solówek czy melodii. Pierwsze co mi przyszło do głowy jak włączyłem płytkę to instrumentalne numery Metalliki. Fajnie sobie te numery płyną, jednak no niestety nie porywają, brakuje tu trochę wyrazistości, mam wrażenie, że utwory niekoniecznie były wymyślane jako instrumentalne, wokal by tu na pewno nie zaszkodził. Specyficzne jest też brzmienie, bardzo surowe, garażowe (ale czytelne) i demówkowe. Ja akurat takie bardzo lubię, dla mnie to plus, kto inny na ten sam aspekt będzie marudził. Generalnie płytka jest po prostu ok, jednak ja bym na miejscu zespołu albo jednak rozejrzał się za śpiewakiem, albo bardziej pokombinował bo obawiam się, że taka formuła jaką zespół prezentuje trafia trochę w próżnie. Co nie znaczy, że coś tu jest nie tak czy że to jakaś strasznie słaba rzecz – póki co Gebbeth sprawia wrażenie takiego sympatycznego średniaka, który ani niespecjalnie porywa ale też na pewno nie męczy – jeśli o to panom chodzi to spoko, jeśli jednak po dziesięciu latach grania mają jakieś większe ambicje to jednak nad kilkoma zmianami chyba warto pomyśleć.
PS: To jest druga wersja recenzji. Gdy pierwszą miałem już w zasadzie gotową, tuż przed wysłaniem nastąpiło chwilowe wyłączenie prądu. Przypadek?
Wyd. własne zespołu, 2016
Lista utworów:
1. Breakdown
2. Inhale
3. Death dealer
4. Flow
Ocena: 6/10
