Metalmania 2004
(13 marca 2004, napisał: FATMAN)
Data wydarzenia: 13 marca 2004
13 marca 2004 roku na Metalmanii stawiłem się z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony kilka nazw przyprawiało mnie o szybsze bicie serca jednak w programie festiwalu pojawiło się również kilka zespołów, które moim zdaniem nie do końca powinny się w nim znaleźć.
Impreza tak samo jak w zeszłym roku odbywała się na dwóch scenach. Mała scena ustawiona była z boku korytarza Spodka i jak nie trudno się domyśleć dobre nagłośnienie zespołów na niej występujących było rzeczą praktycznie niewykonalną. O godzinie 10 z nietęgimi minami Neolith przyszło się zmierzyć z brzmieniem i małą ilością publiki. Perkusja oraz wokal skutecznie zagłuszał gitary przez co muzyka grupy skutecznie traciła na impecie. Nieliczna grupka ludzi pod scena jeszcze z wyraźnie zaspanymi minami obserwowała zespół gdy wręcz rozpaczliwie próbował się rozkręcić. Następny w kolejce Centurion zaprezentował się już zupełnie inaczej. Krótkie proste, wręcz wulgarnie prymitywne numery spotęgowane dużą ilością wszelakiej maści diabelstwem wpadły w ucho i solidnie ruszyły zaspaną publiką. Z przodu ukształtował się całkiem ładny młyn, a wokalista nawet rzucił w stronę ludzi jakimś kawałkiem mięsa. Już się nie dziwię czemu zespół, który do tej pory nagrał tylko debiut jest stałym supportem Yattering. Po zakończeniu tego krótkiego, ale jakże wymownego występu szybko udałem się na dużą scenę by zobaczyć jak zaprezentuje się Trauma. Mister & Co. To już staży wyjadacze i to praktycznie oni zaczęli dla mnie tegoroczną edycję festiwalu. Co do brzmienia, szczególnie na początku, można było mieć małe zastrzeżenia, choć z czasem trochę się poprawiło. Cieszę się, że Chudy dobrze zaaklimatyzował się w grupie bo jego wokale są naprawdę dobre. Szkoda, że zespół był aż tak bardzo cofnięty do tyłu przez co powiększał się dystans między nim, a widownią. Set był mieszanką starych „hitów” oraz pokazem mocy rażenia ostatniej płyty, a wieńczył go brawurowo wykonany cover Slayer – „Silent Scream”. Następnie szybki rzut oka na małą scenę gdzie produkował się The Chainsaw. Nie zrobili na mnie większego wrażenia, więc wróciłem zobaczyć Esqarial z Grzegorzem Kupczykiem na wokalu. Po zapowiedziach muzyków spodziewałem się niewiadomo czego, a zostałem uraczony porządną dawką thrash/heavy metalu z małymi wpływami muzyki klasycznej. Szkoda, że szumne hasła związane z debiutem tego projektu niestety nie okazały się prawdą. Jednak występ należy uznać za udany. Publika bawiła się świetnie, Grzegorz udowodnił, że jest jednym z najlepszych polskich heavy metalowych głosów i swą sceniczną charyzmą może obdarzyć niejednego frontmana. Instrumentaliści z Esqarial pokazali, że w swym fachu są świetni, zaś Decapitated nigdy nie był moim ulubionym zespołem.
Jednak nie sposób nie chylić czoła przed osiągnięciami grupy. W Spodku zagrali niezły koncert oparty a jakże na utworach z „The Negation”, choć wśród nich znalazło się miejsce na starsze killery w rodzaju „Spheres Of Madness”. Sauron’owi udało się nawiązać dobry kontakt z publiką i skutecznie poprowadził atak wymierzony w jej narządy słuchowe, choć dalej mam wrażenie, że zespół był jednak trochę zbyt statyczny. Po Polakach po scenie przetoczyło się tornado zwane Krisiun.
Brazylijczycy już nie raz grali w Polsce, więc maniacy nieźle znali ich płyty i jedli im z ręki. Nie ważne czy grali materiał z „Works Of Carnage” czy też starsze kompozycje w postaci „Dawn Of Flagellation”, „Conquerors Of Armageddon”, „Vengeances Revelation”. Te mizerne 30 minut w zupełności wystarczyło by spacyfikować publikę. Nigdy w życiu nie słyszałem o Szwedach, lub według innego źródła Holendrach, grających pod szyldem Epica. Fanem power metalu nigdy nie byłem, a wręcz czuję do niego niechęć. Kiedy na deskach pojawiło się to ponoć kolejne power-gotykowe objawienie nie czułem się zbyt szczęśliwy. Cóż… za dużo się nie myliłem. Muzyka była „miętka”, a i czasem miałem wrażenie, że swój mezzo sopran wokalista wspomaga playbackiem. Momentów, w których już nie pamiętam czy gitarzysta lub może basista popisywał się swym całkiem niezłym growlem było stanowczo za mało. W takiej muzyce klawisze zwykle brzmią dość tandetnie i dodatkowo jeszcze ją rozmywają. Jednak sam nie wiem jak zespołowi pokroju Epica, który dość mocno trzyma się swej stylistyki udało się nie popełnić tego błędu i wzbogacić swoje brzmienie całkiem dobrym, i co ważne nie tandetnie brzmiącym keyboardem. Twórcy „The Phantom Agony” zdecydowanie mnie nie przekonali, choć trzeba przyznać, że taka muzyka zdecydowanie nie jest moją działką.
Następnie szybki rzut oka na małą scenę, na której grał Tenebrosus i dalej mogę stwierdzić, że polskiej kopii Dark Funeral jeszcze daleko do oryginału. Gołe wyprężone klaty oraz wymalowane twarze bardzo mocno kontrastowały z pięknie świecącym słoneczkiem w sobotnie popołudnie, które widać było przez szyby. Chłopaki nie trafiły z porą, ale i od strony wykonawczej specjalnie też się nie popisali. Szybko wróciłem na dużą scenę bo już za chwilę miał się rozpocząć koncert Enslaved. Przyznaję ze skruchą, że fanem tych panów nie byłem, a moja znajomość ich dyskografii jest marna, choć obiecuję się poprawić. Norwegowie zagrali świetnie. Na żywo ich muzykę nie nazwałbym black metalem, a raczej black’n’roll’em. Pełno w niej tego charakterystycznego chłodu, bo przecież kompozycje z „Frost” czy „Monumension” są klasykami norweskiego black’a. Jednak na żywo kopią one dodatkowo takim dziwnym wręcz rock’n’roll’owym feelingiem. Niestety na początku brzmienie było złe, ale jednak z każdą minutą stawało się lepsze i na końcu nie było już się do czego przyczepić. Niestety jeszcze przed końcem występu musiałem się urwać na małą scenę by zobaczyć Hedfirst. Bayer z kolegami rozwalili małą scenę w drobny mak. To zdanie mogłoby wystarczyć, ale grupa zasłużyła na dłuższą wzmiankę. Na własną potrzebę styl Hedfirst definiuję jako taką bardziej hardcore’ową wersję Pantery. Taka muzyka na małej scenie spisała się wybornie. Całkiem niezłe brzmienie, wrzeszczcie komuś udało się tam jako tako wydobyć gitary zza nawałnicy wokalu i perkusji. Wiem, że chłopaki miały problem z odsłuchem oraz byli nie za dobrze dysponowani tego dnia, ale aż się boję co by było gdyby byli w pełni sił. Na set składał się oczywiście materiał z debiutu oraz covery. Tradycyjnie był to już „Davidian” autorstwa Machine Head oraz „I Hate You” jakiejś punk’owej kapeli, który swego czasu wykonywał Slayer. Już czekam na dwójkę i mam nadzieję, że będzie szybciej, ostrzej, ciężej i jeszcze lepiej!
Minęło parę bitych minut i na scenie pojawił się Michael Schenker Group. Wcześniej oczywiście kojarzyłem tego herosa gitary z legendarnego U.F.O. albo Scorpions jednak jego solowa twórczość do dzisiejszego dnia jest dla mnie dość odległa. Na szczęście zostałem miło zaskoczony gdy usłyszałem pierwsze takty. Radosne, ale nie banale kompozycje oraz świetny charyzmatyczny wokal oraz ta gitara Michael’a. Mniam… stałem długo gapiąc się na płytę, a minuty szybko minęły i ani się obejrzałem a już zbliżał się koniec występu. Z tego co się dowiedziałem poleciało m.in.: „Ready To Rock”, „Light Out”, „Because I Can”, „Too Hot To Handle”, „Armed And Ready”, kultowy „Doctor Doctor” czy „Rock Bottom”. Kompozycje zabrzmiały świetnie, a i muzycy zachowywali się bardzo pewnie i żywiołowo (szczególnie basista), choć Schenker stał raczej spokojnie koncentrując się na grze. Na pewno ten występ był dla mnie dużym lecz bardzo pozytywnym zaskoczeniem. Niestety przez tę muzyczną ucztę zupełnie zapomniałem o Devilyn i ich przegapiłem. Szkoda, byłem ciekaw jak wypadnie nowy skład ekipy Bony’iego. Szybki powrót na główną scenę bo za chwile miało tam wystąpić samo Morbid Angel. Bogowie zaczęli od „Day Of Suffering” a czy może być lepsze rozpoczęcie koncertu? Tak!!! „Day Of Suffring” okraszone dobrym brzmieniem! Niestety na początku koncertu Amerykanów brzmienie było bardzo słabiutkie, jednak już tradycyjnie wraz z czasem trwania setu było coraz lepiej. Miło było popatrzeć na to zasłużone death metalowe komando. Tony Norman z Monstrosity spisał się na medal. Idealnie wpasował się w grupę i czuć było, że na scenie czuje się jak w domu. Patrząc na Tucker’a, który bardzo pewnie prowadził tą maszynę wojenną do przodu zaczął się dziwić czemu ludzie tak tęsknią za Vincent’em. Steve ma świetny głęboki wokal, a i nad tłumem w mistrzowski sposób potrafi zapanować.
Jeśli chodzi o repertuar to jest on oczywiście zabójczy, a składały się na niego takie kompozycje jak: „Chapel Of Ghouls”, „Rapture” czy mój ulubiony „God Of Emptiness”, który połączono z pochodzącym z „Heretic” – „Enshrined By Grace”. Po występie Amerykanów byłem sponiewierany jak worek treningowy boksera wagi ciężkiej, więc udałem się na zasłużony odpoczynek połączony z uzupełnieniem płynów i wrzuceniem czegoś na ruszt. Z tego powodu nie miałem przyjemności zobaczenia Tiamat, a wspomagając się relacją kumpla mogę powiedzieć, że wykonali m.in. „Neo Aoen”, „Whatever That Hurts”, „Cain”, „The AR”, „Wings Of Heaven”, „Cold Seed” czy „The Sleeping Beauty” z gościnnym udziałem F. Ribeiro z Moonspell. Na małej scenie próbowałem jeszcze chwilę pobawić się przy muzycy Asgaard, ale niestety taki przekaz do mnie nie trafia. Jednak zaraz po Asgaard na scenie pojawiła się Bright Ophidia. Tu moje odczucia były już zupełnie inne. Cholernie inteligentny awangardowy death metal z dużą ilością nieszablonowych rozwiązań oraz sam wygląd zespołu (garnitury rządzą!!!) trafił mnie prosto w serce. Nową płytę tej kapeli kupię na bank. W momencie, w którym muzycy przestali grać pobiegłem na drugą scenę zobaczyć TSA. Sam byłem ciekaw jak dinozaury polskiego rocka spiszą się na takim festiwalu. Jednak Piekarczyk, Nowak oraz reszta wyszła – zaczęła grać i dała rady.
Mam jednak wrażenie, że set mógł być trochę bardziej urozmaicony bo tylko dwa kawałki z nowej płyty oraz masa ogranych już do granic przyzwoitości takich numerów jak: „Heavy Metal World”, „Kocica”, „51” czy „Alien” powodują pewne znużenie. Jednak ci, którzy po raz pierwszy widzieli na oczy Tajne Stowarzyszenie Abstynentów powinni być zadowoleni. Po Polakach byłą dłuższa przerwa bo DVD miał nagrywać Moonspell. Mimo, iż czasem w domowym zaciszu lubię sobie posłuchać Portugalczyków nie spodziewałem się jak świetnie potrafią oni zagrać na żywo. Na początek zagrali znany z „The Antidote” – „In And Above Man”.
Publika oszalała! Aż dziw jak mało potrzeba by wywołać tak magiczny klimat. Kilka płacht, zgrany zespół, niezłe światła i kompozycje na wysokim poziomie sprawiły, że te kilkanaście minut było tak niezwykłych. Aż do samego końca grupa prezentowała to co najlepsze w jej dorobku, więc można było usłyszeć np. „Alma Mater”, „Vampiria”, „Opium”, „Ruin & Misery”, „Mephisto” czy „Full Moon Madness”. Przekroczony został planowany czas zakończenia festiwalu, a jeszcze nie zgrał headliner. Soulfly mimo, iż nie jest tak bliski memu sercu jak stara Sepultura to jednak zawsze mi się podobał, więc specjalnie nie płakałem gdy dowiedziałem się, że będzie główną gwiazdą wieczoru. Niestety przeżyłem srogi zawód. Deklaracje Max’a i zespołu o ich więzi z fanami i tworzeniu wspólnego „plemienia” można wsadzić między bajki. Wyłączono wszystkie światła poczym Soulfly wystartował utworem tytułowym z ostatniego krążka – „Prophecy”. Ten materiał jest mi jeszcze nieznany, ale mam wrażenie, że będzie wyznaczał nową jakość w muzyce pana Cavalery. Następnie poleciały m.in. „Bleed” z wokalem bodajże syna Max’a, „Seek’n’Strike”, „Bring It”, „Eye For An Eye” czy klasyki Sepultury: „Roots Bloody Roots", „Arise", które pod koniec przeobraziło się w „Dead Embryonic Cells” a że o wyśmienitym „Refuse/Resist” już nie wspomnę. Niestety, gdyby zastępcy starego składu okazali się gorsi to cały set byłby totalną porażką. Cavalera więcej czasu spędził chyba na odsłuchu za sceną niż na niej, a jak już łaskawie się pojawił głównie wykrzykiwał swoje partie poczym obracał się tyłem i grał zwrócony twarzą do perkusisty (Nunez’a – red.).
Oczywiście co utwór zmieniał koszulkę i gitarę, ale mam wrażenie, że to nie zastąpi tej niesamowitej charyzmy z czasów Sepultury. Szkoda było patrzeć na tą niecałą godzinę odwalania chałtury przez głównego aktora tego przedstawienia. Po tym występie jestem do Soulfly stanowczo zniechęcony.
Podsumowując… w tym roku Metalmania na pewno była mniej udana niż jej zeszłoroczna edycja, choć muszę przyznać, że i tym razem zostałem zaskoczony kilkoma świetnymi występami, jak i niestety zażenowany dyspozycją kilku moich faworytów. Mam nadzieję, że w następnym roku będzie jednak trochę lepiej.
