Guido Campiglio – Rumble In The Jungle
(30 maja 2012, napisał: Wojciech Michalak)

Zważywszy na to, że coraz częściej moje recenzje zaczynają się od jakiejś (w 90% uszczypliwej uwagi) na temat szaty graficznej płyt stwierdziłem, iż wypadałoby to zmienić. Obiecałem sobie, że postaram się nie poruszać strony wizualnej albumów, a już na pewno nie na samym początku recenzji. Niestety, okładka pierwszego longplaya Guido Campiglio automatycznie ulotniła moje nadzieje na wytrwanie – jest po prostu beznadziejna. Esencja heavy metalowej tandety! O ile we Włoszech (bo stamtąd pochodzi autor krążka) zaczyna rodzić się naprawdę ciekawa scena thrashowa (H.O.S. czy Amethyst), o tyle wydawnictwo wioślarza zdobi jego zdjęcie, które prawdopodobnie i strojem i epickością stylizowane jest na teledyski Rhapsody (co jak kazdy wie, jest baaaaaaaaaaaaaardzo dalekie od komplementu). Ale to jeszcze nic, najlepszym elementem są zdjęcia z sesji do Rumble In The Jungle, ale to już temat na inną, dużo dłuższą rozprawę.
Po krótkiej refleksji dotyczącej "widzialnej" sfery przejdźmy jednak do tej "dźwiękowej". Na szczęście nie jest to warstwa tak fatalna jak graficzna. To dobrej też jej sporo niestety brakuje. Guido Campiglio ląduje w worku z etykietą – "zmarnowany talent". Co gorsza, znajduje się tam całkowicie na własne życzenie, bo to mogła być dobra płyta, gdyby podejść do niej trochę inaczej. Wyszło niestety jak wyszło.
Kompozycje są niezłe, może nie zabójcze, ale mogą się podobać, jest dużo ciekawych zagrywek, ale to akurat nie powinno dziwić w przypadku płyt instrumentalnej. Guido ma swoje momenty, chociażby ostatnie dziesięć sekund drugiej minuty tytułowego numeru robi wrażenie. Utwory są na ogół przemyślane i przyjemne w odbiorze. Jest jednak jedna nieznaczna wada, która pojawia się w kilku utworach i je dość mocno psuje – elektronika. Nie są to żadne chamskie umcy-umcy, ale raczej jakiś prosty, szybki beat pod solo, niemniej jednak, nie!! Dlaczego Guido zatrudnia instrumentalistów, którzy nawet nie mogą się wykazać, albo chociaż zagrać tła do całego albumu. Szczególnie, że podkłady są bardzo nie równe – te gdzie grają prawdziwi muzycy są ciekawe, te elektrocznie – niedopasowane, nudne i irytujące.
Po drugie, choć właściwie może to być rozwinięcie tego co pisałem akapit wcześniej, rozumiem, że jest to płyta solowa jednego gitarzysty. Jak najbardziej, doceniam to, ale skoro ma dokoptowanych innych muzyków – gdzie jest miejsce dla nich, perkusista nawet nie ma przestrzeni, żeby strzelić choć jedno, proste przejście. Wszystko niknie, a solówki Guido chodź są dobre, nie wystarczają, żeby samodzielnie pociągnąć cały album. Gdyby to było demo, albo pojedynczy człowiek jammujący w knajpie – byłoby okej, ale to jest płyta nagrana z całym zespołem.
Wada numer trzy, zasadnicza – brak orginalności (też standardowy z moich zarzutów do płyt, co zrobić?). Nagrywając solowo płytę jednego instrumentu, człowiek podejmuje się tak naprawdę dużo cięższego wyzwania, niż się wydaje, ponieważ kapela łatwiej może się wyróżniać, ma dużo większą ilośc elementów, podczas gdy gitara musi być naprawdę wybitna, niepowtarzalna, żeby zostać jakoś zapamiętana. Ta jest po prostu dobra, a w dodatku mało orginalna, jedyny naprawdę zaskakujący motyw spotykamy w "Drakkar".
Podsumowując – mamy płytę słabą, mało wyrożniającą się, z fatalnymi, prostymi podkładami i gitarzystą, który chyba podczas miksów chciał wyleczyć swoje kompleksy. Całości wieńczy okładka, którą powinno się wpisać złotymi literami do światowej księgi kiczu. Szkoda, bo Guido Campiglio umie grać. Gorzej, że nie umie tego wykorzystać.
Lista utworłó
1. C.D.T. Symphony
2. Rumble In The Jungle
3. Butterfly Suite Op. No. 1
4. Resurrection
5. Skin
6. Tomahawke (Dance Of War)
7. Secret Garden
8. Dhalsim
9. Drakkar
Ocena: +3/10
