Mayhem, Defiled, Manatark
(21 kwietnia 2004, napisał: FATMAN)
Data wydarzenia: 21 kwietnia 2004
Kiedy szedłem do Mega Clubu w to słoneczne środowe popołudnie od razu czułem, że będzie to wieczór niezwykły. W mieście może tłumów ludzi ubranych na czarno nie było, ale już pięćdziesiąt metrów od klubu można było podziwiać swojskie widoki jak wylegitymowanie grupki podpitych długowłosych i biegnącego w przejściu podziemnym człeka krzyczącego „ja ich uratuję!”. Jednym słowem polska norma. Koncert zaczął się ze sporym opóźnieniem, więc po przywitaniu się ze znajomymi mogłem oddać się obserwacji przybyłych. Pierwszą rzeczą, jaka mnie zaskoczyła była liczba fanów. Na występ Norwegów w Katowicach wybrało się około 200 ludzi, co jest liczbą moim zdaniem grubo za małą. Wiem, że niedawno była Metalmania, a w maju już gra Metallica, ale ludzie, przecież samo Mayhem nawiedziło Śląsk! Drugą rzeczą, która mnie zastanawiała był poziom upojenia alkoholowego publiki. Rozumiem niektórzy przyjechali z daleka, więc trzeba było jakoś zabić czas. Jasne, że przed koncertem można wprawić się w dobry nastrój i trochę się wspomóc przed pogo. Jednak dalej nie potrafię zrozumieć jak można się najebać jak świnia do nieprzytomności, a potem próbować dojść do sali. Przecież z takiego koncertu nic się nie pamięta i przyjemność jest znikoma. Dobra koniec z tymi spostrzeżeniami i przejdźmy do koncertu.
Około godziny 20.00 na scenie pojawił się Manatark. Grali około czterdzieści minut prezentując się z jak najlepszej strony. Szybkie, ale i diabelnie ciężkie blackowe granie przerywane futurystycznymi introsami. Kontakt z publiką o dziwo mieli świetny, mimo iż frontman jakoś specjalnie nie gaworzył z widzami. Jednak wizualnie zespół wypadł więcej niż nieźle. Zabrzmieli niestety dość mało selektywnie i czasem z tej nawałnicy dźwięku trudno było mi wszystko wyłapać, mimo że siedziałem za konsoletą akustyków. Mimo, iż w czasie ich setu widać było, na kogo czeka publika pod koniec już zaczął tworzyć się całkiem ładny młynek. Osobiście poczułem się trochę zażenowany w momencie, gdy jakiś jegomość uzbrojony w akredytacje od organizatora w czasie występu wszedł na scenę z dwoma pannami by udać się na balkon, bądź też świerze powietrze. Świetnie zachował się gitarzysta, który obrócił całą tą sytuację w żart, a następnie pokazał temu jegomościowi ku uciesze całej sali środkowy palec. Niestety pewien niesmak pozostał.
Przed dziewiątą na scenie zainstalowali się rzeźnicy z Japonii. O dziwo większość maniax skandowała ich nazwę mimo, iż przypuszczam, że nikt z nich w życiu nie słyszał jakiegokolwiek nagrania Defiled. Wystartowali wszystkich i mimo dużej amplitudy w poziomie brzmienia zagrali porywający set, którego epitafium był moment, kiedy wokalista prawie nie pływał nad głowami fanów po tym jak o mały włos nie został ściągnięty z barierki. Widownia po prostu oszalała, basista, co chwilę przybijał piątki wygłodniałym takich dźwiękom fanom. Zabawnie wyglądał moment, gdy Hideki Fujimoto zaczął ze sceny rzucać zdjęcia muzyków z autografami. Japończycy intensywnie promowali swój ostatni długograj, choć na chwilę wrócili też do „Ugliness Revewaled” i „Erupted Wrath”. Tak samo jak Estończycy, Defiled po jakiś czterdziestu minutach zszedł ze sceny.
Ruszyłem spasły tyłek do baru i szybki powrót pod scenę, a tam już zaczęli zbierać się ludzie nieustannie skandując: „Mayhem!!!” lub „Hellhammer!!!”. Po czterdziestu minutach oczekiwania, w którym dało się wyczuć napięcie z głośników poleciało intro, a na scenę weszli oni. Po lewej zespół pozbył się barierki i od fanów odgradzał go jedynie malutki kawałek metalu i rosły ochroniarz. Właśnie lewą flankę patrząc na scenę wybrał sobie Blasphemer, na prawej stanął zaś Necro Butcher ze swoim basem. Z tyłu, praktycznie niewidoczny zza swojego olbrzymiego zestawu perkusyjnego na fanów spoglądał Hellhammer, a z przodu ukryty za dość ciekawym statywem publikę czarował Maniac. O owym statywie trzeba powiedzieć więcej. Generalnie była to konstrukcja wykonana z cholernie ciężkiego metalu (Po koncercie techniczny pozwolił spróbować mi podnieść. Nie podołałem.), w kształcie odwróconego krzyża. Owy krzyż osadzono na ciężkiej podstawce, za pomocą sprężyny, dzięki czemu Maniac mógł się na niej nazwijmy to kołysać. Frontman Mayhem dość mocno mnie zadziwił. Patrząc się na zdjęcia m.in. z koncertów oraz słuchając opowieści o jego wyczynach myślałem, że przede mną stanie człowiek tryskający energią i nie bójmy się użyć tego słowa, wręcz opętany. Jednak Norweg w swoim wizerunku scenicznym był bardzo spokojny, wręcz oszczędny. Każdy jego ruch miał jakąś wymowę i był wcześniej pewnie przemyślany. Słynne stało się już ciecie się na scenie w jego wykonaniu, ale w Katowicach oprócz pokazania ciekawego modelu noża nic takiego nie miało miejsca. Z tej strony zawiodłem się na Maniacu. Jednak, co do formy wokalnej nie mam żadnych zastrzeżeń. Wydobywanie tych wszystkich niesamowitych odgłosów przychodziło mu z niesamowitą łatwością, a zatrudnienie „obu flanek” do chórków postrzegam raczej jako chęć jeszcze większego zaakcentowania niektórych momentów. Niestety bardzo żałuję, że cały set Mayhem niszczyło brzmienie. W przypadku Mayhem akustyka Mega Clubu zostawiła przy głosie jedynie perkusję i nawet z wychwyceniem całości wokali mógł być problem. Mówię tu o przedzie, bo przez cały występ gwiazdy wieczoru walczyłem w młynie. Z tego też powodu nie jestem wstanie precyzyjnie odtworzyć tego, co muzycy zagrali tego wieczoru. Głowy nie dam, ale sądzę, że tego wieczoru zespół wykonał między innymi: „Fall Of Seraphs”, „Ancient Skin”, „My Death”, „Whore”, „View From Nihil”, „Funeral Fog”, „Freezing Moon”, „Carnage” i „Pagan Fears”. Muzycy zeszli ze sceny około północy.
Cóż mogę mówić, było to dla mnie duże przeżycie. Wszystkie kapele zagrały świetnie dając popis swojego profesjonalizmu. Mogę tylko żałować, że część polskich fanów się nie popisała. Może, kiedy maniacs przestaną kraść koszulki ze stoiska z merchandise zespołów to wtedy takie trasy częściej będą do nas wpadać. Kto nie był niech żałuje bo ma czego!
