Sonisphere Festival 2010
(26 czerwca 2010, napisał: Kozioł)
Data wydarzenia: 26 czerwca 2010

Kiedy w grudniu ubiegłego roku dowiedziałem się, że Metallica, Slayer i Megadeath wystąpią wspólnie na jednej scenie pod szyldem „Sonisphere Festival 2010” doznałem uczucia porównywalnego z tym, które towarzyszy zaraz po otrzymaniu silnego ciosu młotem 15-kilowym w czerep (szok, jeśli ktoś nie wyłapał klimatu…). Później trójka, za sprawą Anthraxa, zamieniła się w czwórkę, dodatkowo WIELKĄ czwórkę thrash metalu. Jak zapewne w norze każdego szanującego się metalhead-a, radości wyrażanej optymistycznym rechotem nie było końca. W tamtym czasie termin 16 czerwca wydawał się bardzo odległy, jednak zanim zdrowy na umyśle człowiek zdążył wymówić „Konstantynopolitańczykiewiczówna”, leżałem w przedziale rowerowym z bandą bratnich brudasów w pociągu zmierzającym do naszej pięknej i pachnącej stolicy. Do celu przeznaczenia dotarłem z samego rana w dniu koncertu. Jako że podano wcześniej informację, jakoby bramki lotniska na którym miał odbyć się koncert zostaną otwarte o godzinie 14.00, postanowiłem wraz z towarzyszącą mi grupką wyciągnąć kulasy i zaznać błogości snu w okolicznym tunelu PKP. Po krótkim odpoczynku podjęliśmy decyzję przejścia się po centrum warszawy. Nie przesadzę raczej stwierdzeniem, że około 95% ówczesnej populacji stanowiły tłumy długowłosych, przyodzianych w czarne ubrania osobistości. Nigdy wcześniej nie widziałem tak gęstego zrzeszenia czarnej braci, możecie więc sobie wyobrazić miłą atmosferę panującą przed tym wydarzeniem. Na Bemowie zjawiliśmy się około godziny dwunastej. Zasiadłszy, na wzór wszystkich oczekujących, przed kolejką do bramek, uszy nasze raczone były ciężkimi dźwiękami dobywającymi się z głośników znajdującego się nieopodal „samochodu muzycznego” red-bull. Jako się rzekło, bramki zostały otwarte nawet przed wyznaczonym czasem. Sekret tkwił w tym, że na tłum czekały jeszcze trzy takie przeszkody… Można powiedzieć, że w sektorze w którym usytuowana była scena, słuchacze znaleźli się około godziny 15.00. Na miejscu tusza mogła ulokować się w tak zwanym „Fun Zone”, na który składały się takie atrakcje, jak strefa X-Box (możliwość darmowego zagrania w najnowsze hity multimedialne), Moto Zone (wystawa motoryzacyjna), wesołe miasteczko (Sick!) oraz tradycyjne miasteczka piwne i gastronomiczne. O ile ostatnie dwie pozycje wydają się oczywiste, o tyle cała reszta przyprawiła mnie niemałą domieszką zażenowania. W przerwach technicznych między występami gigantów można było również zobaczyć pokazy takich zespołów, jak Diary of Sorrow, Materia czy też Frontside. Bajka…
Po wychyleniu kilku plastikowych szklan Carslsberga, uszy moje zaatakowane zostały morderczymi warkotami zespołu behemoth – pierwszym i jedynym supportem Wielkiej Czwórki. Za grupą tą raczej nie przepadam, a i zacne towarzystwo w którym przebywałem nie warte było opuszczenia. Jedyne co mogę powiedzieć o pierwszym występie to to, że nagłośnienie mieli nieco zszargane.
Po – mniej więcej – czterdziestu zaplanowanych minutach łomotu nastąpiła dwudziestominutowa przerwa, po której to na scenę skocznym krokiem wbiegły chłopaki (podstarzałe już nieco, ale co poradzić) z zespołu Anthrax. Musze przyznać, że o ile Nowojorczyków wcześniej niezbyt dużo słuchałem, o tyle na żywo naprawdę dali czadu. Muzyka nie należy do tego ciężkiego i superszybkiego thrashu, jest za to bardzo skoczna, rozbudowana i wpadająca w ucho. Belladonna nie gawędził nadto z tłumem, ale co się dziwić, czasu dostali po macoszemu. Swoją drogą, facet ma świetny głos. Spodobał mi się motyw, kiedy grupa zagrała wstęp „Heaven and Hell” Black Sabbath ku pamięci DIO. Małe, a cieszy.
Trzecim w kolejności zespołem był oczywiście Megadeath. Za nimi również nie szaleję, koncert natomiast pogłębił jedynie moją niechęć. Co tu dużo mówić – gdyby nie ogromny ścisk i kotłowanina, usnąłbym jak małe dziecko ze smoczkiem w d… ustach. Pomijając własne podejście do samej osoby wokalisty i gitarzysty (zarazem), doszedłem do wniosku, że Mustaine ma bardzo mętny i nudny głos. Sama muzyka nie jest czymś wyjątkowo odstającym i wyróżniającym od pozostałej czwórki. Są oczywiście kawałki wywołujące wytrysk wyższych emocji, ale to tylko jednostki. Moja przychylność opiera się na szacunku do rudzielca za to, co w Metallice zrobił. Późniejsza twórczość? Przeciętniacha. Nie twierdzę oczywiście, że grupa niedomaga technicznie, ale nawet w występach na żywo nie wywołują wybuchu euforii.
Przedostatnią grupą, która ciężkimi buciorami wkroczyła na dechy sceny na Bemowie był wielki i wszechpotężny Slayer. Nie ukrywam, że (wraz z Metallicą) była to pozycja decydująca o mojej obecności na festiwalu. Araya, King, Hanneman i Lombardo pojawili się znikąd, zrobili totalny rozpierdziel dźwiękowy poczym zniknęli w kłębach opadającego leniwie pyłu. Świetna set-lista, rozpoczynająca się nowym „World Painted Blood”, zahaczająca o „Angel of Death” czy „Disciple”, kończąca natomiast na epickim „Raining Blood” wgniotła mnie w ziemię nie pozostawiając żadnych pytań czy wątpliwości. Komentarz natomiast jeden – Slayer to bezprecedensowy mistrz ciężkości, natłoku i doskonałości wykonania. Kto nie był, niech żałuje bijąc się piąchą w serce. Wrażenia takie , sądząc po szalejącym wokół tłumie, nie przypadły jedynie mojemu sercu. Warto dodać, że „Zabójca” wykonał również rzadko spotykany na scenie „Jihad”. Pełną set-listę znajdziecie na dole relacji. Wychodząc z tłumu w celu uregulowania gospodarki wodnej organizmu byłem cieleśnie i mentalnie zmordowany. I właśnie na to, kurde, liczyłem.
Tłum w ciągu najbliższych kilkudziesięciu minut zgęstniał niemiłosiernie. Osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi zaczęło zmierzać w wiadomym kierunku, aby obejrzeć i posłuchać występu „największej” gwiazdy tego wieczoru. Metallica ruszyła mniej więcej planowo (21.00). Rozpoczęło się tradycyjnym, symfonicznym wstępem, aby kilka chwil później zobaczyć na telebimach postać Larsa wznoszącego dłoń w stronę gawiedzi. No i ruszyli. Creeping Death runął na publikę z podw… potrójną siłą i dopierdolem. Nie trzeba było wprawnego ucha i rozgarniętego umysłu, żeby dojść do wniosku, że nastąpiła miła zmiana sprzętu nagłośnieniowego. Metallica grała najdłużej, ale wcale przyzwoicie. Set-listę mieli naprawdę świetną (no, z małymi wyjątkami), a wykonanie jak najbardziej profesjonalne. James tradycyjnie co jakiś czas zagadywał tłum, rzucając raczej oklepanymi tekstami w stylu: „Are You Alive?” czy też „You Are Grat Poland!”… i kij, miło było! Meta wykonała swoje największe przeboje, jak na przykład „One”, „Four Horseman”, a nawet „Hit the Lights”. Nie zabrakło oczywiście „Mastera”, wyciskacza łez zbuntowanych nastolatek „Nothing Else Matters”, ale również kilku kawałków promujących nowy album Death Magnetic, tak więc „That was Just Your Life”, „Cyanide” i „All Nightmare Long”. Występ gigantów zaliczam do jak najbardziej udanego, ALE… przez cały pokaz brakowało tam czegoś w rodzaju ducha podtrzymującego show. Było trochę sztucznie i zbyt mało żywiołowo. Niech będzie, że wina starzejących się kości i organów muzyków. Kilka dni po imprezie widziałem wywiad wokalisty w „Dzień Dobry TVN”. Hetfield zapytany, czy długo jeszcze po świecie będą krążyć odpowiedział, że do czasu, aż nie będą fizycznie do tego zdolni. Jeśli więc nie widzieliście ich teraz, nie obawiajcie się, jeszcze chłopy do Polski wrócą.
Sonisphere Festival 2010 był z pewnością wydarzeniem, które zapadnie w mojej pamięci do końca szalonej egzystencji. Na kapelach nie zawiodłem się wcale, nie żałuje więc grosza przeznaczonego w tym celu. Na końcu chciałbym pozdrowić wszystkich tych, z którymi zajebiście spędziłem ten czas, a więc: Budka, Jaś, Frodo, Paweł, dida, Bączek, Natalia, Ola, maq, pingwin, Sui, necrop, gal oraz cała ekipa pociągowa Gdańsk-Warszawa. Rogaty z wami!
Set-Lista:
Behemoth:
Ov Fire and the Void
Demigod
Conquer All
Alas, Lord Is Upon Me
At the Left Hand ov God
Slaves Shall Serve
As Above So Below
Chant for Eschaton 2000
Anthrax:
Caught in a Mosh
Got the Time (Joe Jackson cover)
Indians
Antisocial (Trust cover)
Madhouse
Only
Efilnikufesin (N.F.L.)
I Am The Law
Megadeath:
Holy Wars… The Punishment Due
Hangar 18
Take No Prisoners
Five Magics
Poison Was the Cure
Lucretia
Tornado of Souls
Rust in Peace… Polaris
Headcrusher
Sweating Bullets
Symphony Of Destruction
Peace Sells
Slayer:
World Painted Blood
Jihad
War Ensemble
Hate Worldwide
Angel of Death
Dead Skin Mask
Disciple
South of Heaven
Raining Blood
Metallica:
Creeping Death
For Whom The Bell Tolls
Fuel
The Four Horsemen
Fade To Black
That Was Just Your Life
Cyanide
Sad But True
Welcome Home (Sanitarium)
All Nightmare Long
One
Master Of Puppets
Blackened
Nothing Else Matters
Enter Sandman
Stone Cold Crazy (Queen cover)
Hit The Lights
Seek & Destroy
