Behemoth, Hatesphere, Rootwater – Mega Club, Katowice
(10 września 2007, napisał: Prezes)
Data wydarzenia: 10 września 2007
Lato się kończy, idzie jesień… Nie patrząc w kalendarz można taki stan rzeczy rozpoznać po kilku ważnych przesłankach. Dzień robi się krótszy, noce są zimniejsze, na ulicach coraz mniej skąpo odzianych niewiast… a w klubach coraz więcej koncertów metalowych. Nie inaczej jest także w tym roku. Ledwie minęło kilka dni września a tu już mam w okolicy ciekawy metalowy spęd – do Katowic przyjeżdża Behemoth (na drugi dzień zresztą w tym samym klubie grał Marduk). Nowa lokalizacja Mega Clubu (został on przeniesiony z centrum na małe ‘zadupie’ w okolicach Cinema City) jest moim skromnym zdaniem znacznie lepsza, bo o miejsce parkingowe nie trudno, a w dodatku patrole niebieskich kochasiów zdarzają się znacznie rzadziej, więc w okolicach klubu można w spokoju delektować się trunkami wysokoprocentowymi. Sam budynek jest również niczego sobie (chociaż z zewnątrz nie wygląda zachęcająco), a już na pewno jest tam bardziej komfortowo niż na ‘starym dworcu’. Trochę gorzej jeżeli chodzi o ceny, bo 5 zł za 0,4 litra lanego piwa to już lekka przesada… Przejdźmy jednak do meritum, czyli samego koncertu. Jako pierwsi na scenie pojawili się kolesie z Rootwater. Pojawili się na tej trasie prawdopodobnie tylko dlatego, że są w tej samej stajni co ekipa Nergala, czyli Mystic Production, ale mniejsza o to… Zagrali jak dla mnie niezły koncert, dość żywiołowy i energetyczny, choć moim zdaniem nie bardzo pasujący charakterem do głównej gwiazdy wieczoru. Było widać, że publika podzieliła się na dwa obozy, jedni klaskali i gorąco dopingowali zespół, a inni bezlitośnie krzyczeli ‘wypierdalać’. Na szczęście (przynajmniej dla zespołu) z czasem tych drugich było coraz mniej, aż w końcu całkowicie ucichli. Grali głównie utwory z nowej płyty i z poprzedniego albumu „Under”. Jako ostatni poleciał chyba największy hicior tego zespołu, czyli „Hava Nagila”. Występ niezły, choć większego wrażenia na mnie nie zrobił. Mogli też grać nieco krócej, bo 40 minut jak na pierwszy suport to moim zdaniem ciut za dużo. Tyle samo czasu miał też drugi rozgrzewacz, czyli duński Hatesphere. Mając w pamięci ich bardzo dobry występ przed Morbid Angel sprzed dwóch lat, oczekiwałem bardzo dobrego koncertu. I oczywiście się nie zawiodłem. Już na samym początku Duńczycy spodobali się widowni – dwóch z nich miało na sobie koszulki z napisem Polska, a trzeci pojawił się w tiszorcie Behemoth. Muzycznie także było bardzo dobrze. Hatesphere cięło po uszach nowoczesnym thrash metalem, nazywanym także przez niektórych ‘znafców’ thrashcore. Raz było bardzo szybko, raz walcowato, ale zawsze z ogromną dawką mocy i energii. Nawet efekty wizualne się trafiły, bo gdzieś w połowie występu na scenę wtoczył się teletubiś (tak teletubiś!, ale bez torby na szczęście)… Koleś biegał, moshował a nawet skakał w publikę… Gdy Hatesphere zeszło ze sceny rozpoczęła się druga, trwająca (tylko!) niecałe dwadzieścia minut przerwa. W okolicach godziny 21:20 z głośników poleciało intro „Rome 64 C.E.”, a na scenie pojawiła się wyczekiwana przez wszystkich czteroosobowa armia. W środku generał Adam Darski, na jego lewej flance kapitan Tomasz Wróbleswki, na prawej flance major Patryk Szyber, a za nimi główny artylerzysta Zbigniew Promiński. Dla mniej wtajemniczonych: Nergal, Orion, Seth i Interno, czyli cały Behemoth w komplecie! Na pierwszy ogień poszedł oczywiście numer otwierający nową płytę, czyli „Slaying the Prophets Ov Isa”. Już po kilku pierwszych dźwiękach nikt w Mega Clubie nie miał wątpliwości kto tego dnia jest główną gwiazdą wieczoru. Pomorska brygada wprost masakruje dźwiękami. Nergal z Setem chłoszczą gitarami niczym diabelskimi biczami, Orion swoim basem wyrywa ludziom wątroby, a Interno… Interno jest jeszcze szybszy niż dotychczas. O ile mnie pamięć nie myli to wśród wykonywanych utworów były: „From The Pagan Vastlands”, „Demigod”, „Conquer All”, „Christgrinding Avenue”, „Slaves Shall Serve”, „Lasy Pomorza” (szczena mi opadła, gdy to zagrali, oczywiście wałek był mocno przearanżowany), „Summoning Of The Ancient Gods” (jeszcze starszy kawałek), „As Above So Below”, „Christians To The Lions”, „Decade Of Therion” i „Chants For Eschaton 2000”. Podczas tego ostatniego utworu Nergal tradycyjnie już wystąpił w swojej dziwacznej masce i (tu nowość) rzygał w stronę publiki krwią… Nie mogło oczywiście zabraknąć zabawy w smoka wawelskiego, lecz tym razem ogniem zionął nie Nergal, lecz Interno. Po „Chants For Eschaton 2000”, który zazwyczaj kończy występ Behemoth poleciały jeszcze dwa kawałki bisu: cover Turbonegro „I Got Erection” i jeszcze jeden stary wałek „Pure Evil And Hate”. Fajnie, że Nergal nie wyrzeka się swojej przeszłości i cały czas w secie koncertowym znajduje miejsce dla tych najstarszych kawałków (teraz nawet częściej, niż jeszcze kilka lat temu). Nie ma co więcej przeciągać tego tekstu… Koncert zajebisty i basta!
fot. Michał Badura (dzięki!)