Iced Earth – The Glorious Burden
(2 grudnia 2004, napisał: FATMAN)
Iced Earth nigdy nie byli moimi faworytami, ale jak patrzyłem na niektóre nazwiska muzyków to nie potrafiłem pozbyć się swego rodzaju respektu przed grupą. Kiedy zobaczyłem okładkę już wiedziałem, że „The Glorious Burden” będzie zupełnie innym albumem niż wcześniejszy „Horror Show”. O szacie graficznej należy powiedzieć trochę więcej. Booklet CD został wykonany bardzo starannie. Książeczka jest pełna obrazów, które świetnie wprowadzają w teksty na płycie.
Bezapelacyjnie największa rewolucja na nowym albumie Iced Earth dokonała się właśnie w tekstach. Na krążku nie ma już infantylnych historyjek o bohaterach opowiastek grozy, a zamiast tego Jon Schaffer snuje opowieści o największych wydarzeniach oraz postaciach historycznych. Nie ma, co ukrywać. To mi się bardzo podoba, bo czy nie ma bardziej komicznego widoku niż około czterdziestoletni mężczyzna śpiewający ze śmiertelną powagą o Frankensteinie. W grupie zmienił się również wokalista. Bardzo lubianego przeze mnie Barlow’a zmienił nie kto inny, a znany z Judas Priest Tim „Ripper” Owens. Czy była to zmiana dobra? Do dziś nie wiem. Barlow był bardzo charakterystycznym krzykaczem, a słuchając wokaliz Owens’a nie mogę nie przyznać, że odwalił on kawał dobrej roboty, ale strasznie odtwórczej. Ripper w ogóle nie stara się wypracować własnego maniery, a kopiuje takich wielkich, jak np. Halford. Szkoda, bo wokale zawsze były jedną z nielicznych rzeczy, do której nie mogłem się przyczepić w muzyce Amerykanów. W sferze wokalnej również nie podoba mi się zastosowanie wysoko zaśpiewanych chórków, które to kojarzą mi się ze zniewieściałym power metalem. Myślę tu szczególnie o otwierającym album „Declaration Day”. Muzyka na „The Glorious Burden” może robić wrażenie. Mamy tu szybkie ciężkie kompozycje jak „Blue Baron/ Blue Max” czy „Declaration Day”. Pojawiają się monumentalne i można nawet powiedzieć, że epickie utwory tak, jak np. wieńczący krążek podzielony na trzy części „Gettysburg 1863”, który zamyka się w około piętnastu minutach. Oczywiście mamy jeszcze nieocenione ballady, w czasie których zespół, a szczególnie perkusista może trochę odpocząć. Tu chciałbym wyróżnić „When The Eagle Cries”, który opowiada o jedenastym września. Równie tandetnej i żerującej na tym smutnym dniu kompozycji po Amerykanach się nie spodziewałem. Żenada, która aż kłuje w oczy. Na szczęście w odtwarzaczu można ustalić kolejność odtwarzania kompozycji i ten track po prostu pominąć. Na „The Glorious Burden” największe wrażenie zrobiły na mnie aranżacje, które to są bardzo bogate, a zarazem nie odbierają muzyce pewnej prostoty. Zresztą użycie w kilku miejscach orkiestracji ma swoją wymoże. Czym jednak byłyby te wszystkie smaczki, gdyby nie produkcja, a ta jest wyborna. Jim Morris jak zwykle za gałkami zrobił swoje. Jest ona niesamowicie przestrzenna. Każdy nawet najmniejszy niuans bez problemu można wyłapać, a przy tym grupa brzmi bardzo rasowo.
Podsumowując, „The Glorious Burden” udowadnia, że nie ma róży bez kolców. Albumem jest bardzo niejednoznaczny. Jednak zalet jest znacznie więcej niż wad i krążek może się podobać.
Lista utworóó
1. Declaration Day
2. When The Eagle Cries
3. The Reckoning
4. Attila
5. Red Baron/Blue Max
6. Hollow Man
7. Waterloo
8. Valley Forge
Gettysburg (1863):
9. The Devil To Pay
10. Hold At All Costs
11. High Water Mark
Ocena: -8/10