Mystic Festival 2023
(19 czerwca 2023, napisał: Pudel)

Na początek uwaga – jeśli oczekujecie dokładnej relacji uwzględniającej wszystkie zespoły z każdej sceny – darujcie sobie ten tekst. Na tegoroczny Mystic wybrałem się z myślą by doznania muzyczne połączyć z typowo urlopowymi i generalnie bawić się bez najmniejszej choćby spiny – i plan ten udał się w 100%. Rok temu na imprezę nie udało mi się dotrzeć, więc był to mój debiut na Mysticu w tej lokalizacji (choć nie na terenie samej Stoczni – w 2018 przytrafiło mi się wystąpić w nieistniejącej już Protokulturze). I w porównaniu z Krakowem z 2019 Stocznia wygrywa w każdej możliwej kategorii – ciekawa industrialna przestrzeń, wszędzie blisko a jednocześnie nigdzie dźwięk z różnych scen się nie nakładał a górujące nad całością żurawie robią spore wrażenie – niebo a ziemia w stosunku do smutnego stalowego krakowskiego kloca pośrodku niczego, gdzie w czasie wolnym między występami można było co najwyżej zjeść kiełbasę. O wcześniejszych edycjach nawet nie wspominam, bo były to w zasadzie większe jednorazowe koncerty, muzycznie nieraz wyśmienite (miażdżący Celtic Frost w 2007), ale jako festiwale wypadające raczej blado. Tegoroczną imprezę jakby prześladował pech – największym fakapem była obsuwa z budową drugiej sceny, przez którą pierwszego dnia organizator musiał poprzestawiać kapele na inne lokalizacje, co wprowadziło sporo zamieszania, koniec końców nie wystąpił Lord of the lost na dużej – podobno nie chcieli grać bez pirotechniki – ok, umawiali się na warunki, które nie zostały spełnione, z drugiej strony z takim podejściem może faktycznie niech lepiej szukają szczęścia na Eurowizij. Odwołano też zespoły z Ukrainy, już podczas trwania imprezy lub tuż przed nią kilku artystów odwołało całe trasy…Tyle tytułem wstępu, czas na konkrety:
Warm up-day:
Na teren imprezy wraz z moją lepszą połówką dotarliśmy w sam raz na drugą połowę występu thrashowego RIP na małej plenerowej scenie desert stage – no i cóż, wiem KTO tam gra, ale słabe to było strasznie. Ot taki traszyk bez większej historii, zastanawiam się też jakim cudem da się zagrać „Ghettoblaster” Impaled Nazarene w wersji aż tak pozbawionej mocy – a jednak… Ponieważ okoliczności przyrody na Desert Stage były więcej niż sympatyczne zostaliśmy tam na dłużej obserwując najpierw Entropię, która dała doskonały, psychodeliczny, wciągający występ. Jakoś nie po drodze było mi do tej pory ze studyjnymi dokonaniami tej formacji – czas to zmienić – kapitalny koncert, udanie łączący ciężar z „kosmosami”. Pomiędzy Rip i Entropią na scenie The Shrine produkował się Undeath – i panowie zaserwowali nielichy wpierdol. Taka muzyka (brutalny metalcore) rzadko gości w mym odtwarzaczu, jednak koncertowo to samograj, w dodatku zabrzmieli idealnie. Czego powiedzieć nie można o występującym na Desert Stage również corowym Stengah – muzycznie spoko, ale w momentach gdy wokalista usiłował śpiewać czysto bolały uszy, zęby i można było dostać ciężkiej depresji. Nie potrafisz – nie pchaj się na afisz, jak niegdyś mówiono, i niektórzy naprawdę powinni ograniczyć się do darcia mordy z pożytkiem dla siebie i świata. No i nadszedł czas na danie główne tego dnia, czyli ogłoszony na ostatnią chwilę Destroyer 666 na deskach Shrine Stage – był to chyba najgorszy koncert ekipy KK Warsluta jaki widziałem, ale… wciąż wspaniały. Koncertowo to jest obecnie absolutny top. Energia płynąca ze sceny, wymiany wokali i cover Kata na deser – czego chcieć więcej? „Lone wolf winter”, „I am the wargod” czy choćby „Wildfire” to już prawdziwe klasyki i tyle. Tu też po raz pierwszy wyszło, że TAKIE kapele w klubie to chyba jednak nienajlepszy pomysł – pot lał się ze ścian… Australijskie Ne Obliviscaris na Desert stage słuchałem trochę jednym uchem, jednak ta progresywna formacja zaciekawiła mnie, wydawałoby się, że metal ze skrzypcami to dosyć przebrzmiały temat, tymczasem brzmiało to dobrze i całkiem świeżo. Czego nie można powiedzieć o teoretycznie atrakcji wieczoru, czyli Phil Campbell and his bastard sons znów na Shrine stage. Co mogło pójść nie tak? – gitarzysta terminujący u boku Lemmiego ponad trzy dekady, repertuar Motorhead… a jednak: okazuje się, że i Lemmy nawet na basie, i Mikkey Dee jednak robili różnicę, już nie mówię o wokalu – frontman zespołu Campbella był żałosny, w spokojniejszych fragmentach śpiewał siłowo, tam gdzie trzeba było ryknąć brakowało mocy, do tego kompletnie żenująca konferansjerka. Najlepiej wypadły covery Hawkwind „Silver Machine” i Bowiego „Heroes”. No i „Lost woman blues” z płyty „afterschock”. Ogólnie jednak spory zawód, podejrzewam, że to by się sprawdziło w pubie dla 100 osób, nie na festiwalu. Na deser Witchmaster na desert stage, który zagrał to samo co zawsze, dla tych samych to zawsze i zrobił to dobrze. Choć byłem zdziwiony znikomą ilością numerów z nowej płyty. Występ jak najbardziej na plus, ale bez większej historii.
Dzień Pierwszy:
Właściwy dzień pierwszy upłynął pod znakiem lekkiego organizacyjnego chaosu, a dla mnie – głównie pod dużą sceną, oraz zwiedzaniu stoisk z merchem itd. Testament na dużej scenie – trzeci występ tej grupy jaki widziałem, kiedyś był to jeden z moich ulubionych zespołów. No i cóż – energia była, panowie widać, że się starali oraz dobrze się bawili, szkoda tylko, że z przodów znów, Jak poprzednie dwa razy, wychodziła kompletna kupa – no brzmiało to fatalnie, choć może nie aż tak źle jak w Krakowie w 2019. Trochę to jednak denerwuje, gdy zespół gra same ciosy a słyszy się z tego jakieś dalekie zniekształcone echo. Trzecioligowe thrashowe załogi typu Necronomicon jakoś potrafią zabrzmieć wszędzie, gwiazdorzy ze Stanów jakoś nie. Wstyd i tyle. Nerwy ukoił na Desert stage kompletnie nieznany mi wcześniej Heriot – niby w opisach można znaleźć określenia typu sludge czy expermimental, jednak no słychać, że to brytyjska kapela, w kawałkach owszem dużo się dzieje, ale unosił się nad tym jakiś taki crustowo-boltthrowerowy duch. Zdecydowanie zespół do bliższego poznania. Behemoth a dużej scenie – powiem tak: ostatnie dwa albumy mogłyby dla mnie nie istnieć. Koncertowo to jednak ekstraklasa. No i aż miło popatrzeć, jak zespół, który choćby na Mysticu w 2005 grał jakoś o 11 rano i był witany buczeniem i salwami śmiechu wyrósł na absolutną gwiazdę. Brzmiało to wszystko zawodowo a wyglądało jeszcze lepiej – liczyłem jedynie, że na „swoim boisku” panowie polecą jakimś starociem dla kumatych, tymczasem setlista pokrywała się 1:1 z jesiennym występem w Katowicach. Trudno, co robić… Na finał Ghost – nie mój cyrk, nie moje małpy, jednak… oglądało się to wyśmienicie. Fantastycznie zabrzmiało „Rats”, trochę bezbarwnie mój ulubiony „Ritual” z pierwszej płyty, jednak warto było to po prostu zobaczyć. Po cichu liczyłem na któryś cover z ostatniej EPki, jednak nic z tego. Za to moment w którym na scenie pojawił się typ w stroju papieża tylko po to by zagrać solo na saksofonie kupił mnie zupełnie. Nie moja muzyka, jednak jak jest okazja zobaczyć warto. Wstąpiliśmy jeszcze na Moonspell, który zagrał bardzo dobry i nieoczywisty koncert. Fernando na wstępie przeprosił za słabszą niedyspozycję, a po koncercie trafił w ręce służb medycznych jednak w ogóle nie było widać, że coś nie tak – bardzo solidny występ.
Dzień drugi:
Dzień drugi, i dla mnie muzycznie najciekawszy; Zaczęliśmy od Lost Society na dużej scenie – ongiś nadzieja thrash metalu, dziś raczej następcy Linkin Park, zagrali jednak bardzo sprawny koncert, który mógł się podobać a charyzmy i energii śpiewającemu gitarzyście odmówić nie można. Następny do golenia Dismember na w końcu rozstawionym Park Stage – czekałem na ten występ ponad dekadę. I nie zawiodłem się. Pięciu chłopów z wyglądającym i wydającym odgłosy jak niedźwiedź brunatny Matttim Karkim na czele zagrało doskonałego seta składającego się z samych klasyków. Ten ich miks brutalnego wpierdolu z melodyjkami a’la Iron Maiden musiał się sprawdzić i tak też było – brakowało mi jedynie tytułowego numeru z „when ironcrosses grow” i czegokolwiek z doskonałej ostatniej płyty, ale czego się tu czepiać gdy ze sceny leciały hiciory typu „Siknfather”, „Skin her alive” czy „Dismembered”? Hellacopetrs na dużej scenie zagrali świetny rokenrolowy koncert, nie znam twórczości zespołu na wyrywki, jednak było co najmniej bardzo dobrze, tak by mogli brzmieć Rolling Stonesi, gdyby zaczynali 30 lat później. Electric Wizard na Park Stage…. Trochę się bałem tego występu, jednak niepotrzebnie – brytole zagrali idealnie, opierając seta na wspaniałym „Witchcult otday”, cofając się też do „Dopethrone” a nawet „Come my fanatics”, całości uzupełniałyidealnie pasujące wizualizacje oparte na starych horrorach, do tego doskonałe brzmienie i serio: można było całkowicie na trzeźwo odlecieć bardzo daleko podczas ich koncertu. Danzig na dużej scenie – obawy były spore bo najlepsze lata pan Glenn ma już raczej za sobą, w dodatku cały czas w głowie miałem opinie ludzi, którzy go widzieli na Brutalu 2018 – jednak już pierwsze dźwięki „Twist of Cain” te obawy rozwiały. Jasne – coś tam Glenn nie dośpiewał, Tommy Victor na gitarze gra nieco zbyt kwadratowo, ale setlista marzenie (pierwsza płyta w całości, kilka numerów z dwójki i trójki i „Bringer of death” z czwórki) w połączeniu z naprawdę dobrym wokalem zrobiły robotę. Do tego był to koncert w starym stylu – zero oprawy, zero telebimów, po prostu czterech chłopów wychodzi i gra. Dla mnie bomba a były momenty (tytułowy z „How the gods kill”) gdzie pojawiły się autentyczne ciary. No i kto by nie chciał podrzeć mordy na koncercie do „Mother”? No właśnie.
Dzień trzeci:
Ostatni dzień imprezy to w moim wykonaniu tylko dwa koncerty – Alcest na park stage – pamiętam jak wychodziła pierwsza płyta tej grupy, potem odpuściłem, i chyba był to błąd bo koncert był absolutnie wspaniały – lekkość z jaką francuzi przechodzą z atmosferycznych fragmentów w mimo wszystko black metal musi robić wrażenie. Zdecydowanie późniejsza twórczość do nadrobienia i jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Gojira, czyli headliner dużej sceny tego dnia – również nie do końca mój klimat, zastanawiałem się jednak czy zespół podoła zadaniu (podołał – pod sceną tłumy) i czy będzie to taki walec jak na płytach – no i cóż, słuchało się tego dobrze, jednak brzmienie mogło być lepsze, a w pewnym momencie zorientowałem się, że bardziej patrzę na wizualizacje (cudowna animacja przy „Another world”) niż słucham tego co dobywa się ze sceny. Występ jednak jak najbardziej dobry, a fani wręcz zachwyceni.
Podsumowanie:
Mimo, że line up może nie zachwycał impreza okazała się bardzo udana. Nawet jeśli w danym momencie nic ciekawego nie grało, to naprawdę było co robić. Oferta stoisk z merchem i muzyką przebogata, podobnie jak gastronomia i piwo – w dodatku mimo bardzo solidnej frekwencji nigdzie nie stało się godzinami w kolejkach. Na minus – sceny klubowe to chyba jednak nie miejsce na Destroyer 666 czy Voivod, oraz momentami nie najszczęśliwsze nakładanie się występów. No i ten nieszczęsny chaos dnia pierwszego. Ogółem jednak chyba wreszcie mamy festiwal naprawdę mogący konkurować z największymi w tej dziedzinie. To co, widzimy się za rok?
