SHOTGUN JUSTICE RECORDS – MURGRABIA MEKONG
(9 czerwca 2023, napisał: Robert Serpent)
Zapewne część osób kojarzy już Shotgun Justice Records, jeśli nie, to jest to stosunkowo nowa wytwórnia muzyczna na naszej ziemi. Stoi za nią osoba, która z niejednego pieca jadła chleb. Pomysł na dłuższą pogawędkę narodził się podczas pewnego, dość przypadkowego, spotkania po latach i późniejszych kilku luźno odbytych rozmów. Tych naszych spotkań ostatnimi czasy było kilka, a fakt, że Murgrabia Mekong (bo o nim mowa) jest osobą mocno wygadaną, inteligentną, skromną i nie plecie co mu ślina na język przyniesie, zaowocował poniższą spowiedzią. Zapraszam do lektury.
Witaj Wariacie, na wstępie wypada zapytać o przyczyny rzucenia bębnów w przysłowiowy kąt i powody jakimi kierowałeś się powołując do życia Shotgun Justice Records, bo wiadomo, że nie chodzi o wybudowanie willi z basenem w okolicach jednego z niezliczonych kościołów w naszym szarym mieście.
Witam Przewielebną Ekscelencję! Nie było żadnej decyzji o rzuceniu bębnów w kąt. Odchodząc z TRDM, chciałem się skoncentrować na Traktorze, cisnęliśmy z Krasikiem próby chyba z 2 lata i zrobiliśmy prawie cały materiał na drugą płytę. Ale w pewnym momencie życie nas wciągnęło. Wyjazdy za granicę, kupowanie nieruchomości, działalności gospodarcze, prokreacja etc. W Tarnowie nie ma (było?) sensownej sali prób, a my jesteśmy już na tyle starzy, że ciągłe dymanie do Krakowa nas męczy… To już nie ta kondycja, co kiedyś – ja już po godzinie ruchania dostaję zadyszki! Starość nie radość… Gdybym nie odszedł z TRDM, pewnie bym to ogarnął, bo trzeba byłoby się zdyscyplinować, ale w Traktorze nie ma absolutnie żadnego ciśnienia, więc się chwilowo rozlazło. Dodatkowo ja teraz od kilku lat mocno działam w temacie genealogii swojej rodziny, a czas niestety nie jest z gumy, nie da się w życiu robić wszystkiego, co by się chciało, i na pewnych etapach trzeba z czegoś na jakiś czas zrezygnować, no i właśnie, w jakiś sposób naturalny wypadło, że chwilowo wypada bębnienie. I w sumie dobrze, bo po pierwsze, nie dałbym rady poświęcić mu teraz tyle czasu i zaangażowania, ile bym chciał, po drugie, mogę sobie od tego i od całej sceny trochę odpocząć, po trzecie, siły i środki mogę skoncentrować na rzeczach, które przez te lata zawsze odkładałem na później, bo TRDM naprawdę zabierał nam w chuj czasu i energii. Jednocześnie, postanowiłem wykorzystać ten okres, żeby wydać kilka swoich starych materiałów, które nie ukazały się dotąd na CD. Ja strasznie nie lubię spraw niedokończonych lub nieusystematyzowanych i w tych kategoriach traktuję płyty wydawane w ramach SJR. Ot, chcę mieć taką pamiątkę, żeby na starość bajerować młode dupy.
Z brakiem wolnego czasu zmaga się każdy, no chyba, że robi dziecko za dzieckiem i bierze pieniądze od państwa, które następnie upłynnia w monopolowym. Może to jest jakieś wyjście? A poważnie mówiąc, sam wiesz ile czasu umawialiśmy się na ten wywiad i zawsze coś wypadło (mam na myśli siebie). Wracając do czasu, w Terrordome spędziłeś kilkanaście intensywnych lat, graliście sporo sztuk i to nie tylko „w sąsiedztwie” (do tego jeszcze wrócimy). Nie obawiasz się, że wypadniesz z obiegu? Nie tęsknisz za podróżami po świecie i fizycznym kontaktem z ludźmi z tzw. branży? Wiesz, człowiek jest istotą, która przyzwyczaja się do pewnego trybu życia, a ten w Twoim przypadku uległ zmianie. Odczuwasz monotonię dnia codziennego?
Ale to właśnie ja robię dziecko za dzieckiem, a kasę od państwa wydaję co prawda nie w monopolowym, ale u znajomego bimbrownika! Absolutnie nie boję się wypadnięcia z obiegu, zresztą już z niego wypadłem. Pozostanie w nim ma niezaprzeczalne plusy, ale ma też trochę minusów. Jednym z miliona powodów mojego odejścia była właśnie chęć odseparowania się od środowiska, które zaczęło mnie okrutnie męczyć. Klimaty lewacko-korporacyjne, którymi w znacznej mierze przesiąknięte jest środowisko krakowskiego metalu (i szerzej, metalu w ogóle), to jest zupełnie nie moja bajka. Znam w cholerę osób reprezentującyh tę orientację i większość z nich to zajebiści ludzie, i pomimo tego, że mamy diametralnie odmienne światopoglądy, bardzo ich lubię. Ale w pewnym momencie czułem się już strasznie zmęczony całym tym wszechobecnym klimatem i tym pierdoleniem farmazonów i potrzebowałem sobie od tego odetchnąć. Zupełnie nie ciągnie mnie do powrotu. Decyzja o odejściu była jedną z najważniejszych w moim życiu, a tryb życia zmienił się zasadniczo, ponieważ przestałem go dostosowywać do grafika TRDM, wokół którego wcześniej wszystko się obracało. Jednakże monotonii dnia codziennego nie odczuwam, bo albo jest taki zapierdol, że mózg nie ma nawet czasu jej skonstatować, albo z kolei chwile wolne od obowiązków wypełniam taką masą różnorodnych zainteresowań i aktywności, że zupełnie nie mogę się nudzić. Ja reprezentuję ten typ ludzi, który musi coś robić, bo inaczej chuj go trafia. Natomiast wyprawy na koncerty i trasy, mniejsze i większe, bliższe i dalsze, poznawanie ludzi, robienie odpałów, imprezy, zabawunia i generalnie przygoda! – to jest dokładnie to, czego mi po odejściu brakuje najbardziej, czego mi żal i za czym tęsknię.
Zanim dojdziemy do czasów obecnych i Shotgun Justice Records, pozwól, że cofniemy się o dobrych kilka lat wstecz. Mianowicie mam na myśli czasy Viatic i Seminarist. Akurat ja je pamiętam doskonale, oczywiście nie wszystko, bo różnie bywało, a człowiek był młody i pomysłowy. Zarówno jeden, jak i drugi zespół nie zostawił po sobie żadnych nagrań, a wiem, że temat Viatic chyba nie do końca jest sprawą zamkniętą i wraca co jakiś czas. Błądzę pierdoląc farmazony, czy jest w tym nutka prawdy? Myślałeś o odświeżeniu kapeli i być może wydaniu w Shotgun Justice Records nagrań tegoż zespołu wbrew wszelkim przeciwnościom losowym? Z tego co mówisz bije delikatny niesmak i w pewnym sensie zażenowanie działaniami niektórych środowisk sceny metalowej, a tak się składa, że mając swoją „stajnię” możesz robić co chcesz, bez oglądania się na innych i otwierają się pewne perspektywy. Przy okazji, może przybliżysz nieco oba zespoły, bo były to początki karier muzycznych osób w nich udzielających się i w pewnym sensie krystalizowanie się pewnych osobowości.
Z tą stajnią to nie przesadzajmy, bo to sugeruje jakąś aktywność i nastawienie na rozwój, a ja wydając te płyty, nic z nimi dalej właściwie nie robię. Zero promocji etc. (Inseminatorów wysłałem raptem chyba 8 szt. i to tylko z sentymentu do pewnych ludzi i/lub szacunku do roboty, jaką wykonują). Tak że opierdalał będę je chyba do końca życia… Ale fakt, że ja lubię robić wszystko po swojemu, a żeby to robić, trzeba być niezależnym. Ale z kolei żeby niezależnie wydać teraz płytę, wystarczy mieć trochę kasy, w obecnych czasach nie jest to jakoś wyjątkowo trudne. A jak już ustaliliśmy powyżej, kasy nie zabraknie, bo niebawem będzie 800+, więc starczy i na bimber, i na płyty – już nie będę miał dylematu, za co bulić. Co do Viatic i jego efemerycznej kontynuacji pod szyldem Seminarist, to nie sądzę, żeby to była historia pasjonująca dla przeciętnego czytelnika, więc maksymalnie ją streszę. Ot, pierwsza kapela młodocianych metalowców, z których każdy chce grać co innego, a żaden nie wie jeszcze do końca, co chce grać tak naprawdę. Koniec historii hehe. A zarazem historia, jakich wiele (kto tego nie przechodził?). Zaczęliśmy w Tarnowie w 1999 r., skończyliśmy w 2002 r.. W pierwszym składzie byłem ja (dr), mój brat Władek (gt), twój brat Artur (b), Mariusz aka Gumiś (voc – obecnie na wokalu w rockowym zespole Harissa, wcześniej w WM) i Sivy (gt). W 2002 r. najpierw zamieniliśmy Sivego na nieżyjącego już Wojtka Janusa (później m.in. Stillborn czy Blaze of Perdition), a gdy rozstaliśmy się jeszcze z moim bratem, zmieniliśmy nazwę na Seminarist, który po 2 czy 3 miesiącach rozpadł się wskutek, jak się to ładnie mówi, „różnic artystycznych” hehe. W tej pierwszej inkarnacji Viatic graliśmy miksturę, będącą wypadkową muzycznych zainteresowań poszczególnych członków, było trochę thrashu, trochę blacku, trochę deathu, a nawet trochę heavy. Czyli bez szału. Po rozpadzie Artur założył z Wojtkiem deathmetalowy Incineration, ale też nie pograli długo. Z kolei ja z Sivym i ziomeczkami z Bochni, Killem i Necrovomitorem, założyłem Inseminatora. Reaktywacja Viatica nastapiła już w Krakowie w 2010 r., a do składu wszedłem ja (dr), mój brat Władek (gt), twój brat Artur (b), Konrad aka Żuber (gt) oraz Tom the Srom (voc – znany z TRDM, Fortress, Traktor, Rites of Daath i kilku innych). Muzycznie wtedy był to już twór dojrzały, graliśmy coś, co można by chyba określić jako melodyjny techniczny thrash, ale bez zbędnego fantazjowania po gryfie i pierdolenia rytmu na siłę. Nie nagraliśmy niczego profesjonalnie, ale po jutubie hula gdzieś kawałek lajw, z jedynego koncertu, jaki zagraliśmy. W 2012 r. działalność zespołu zamarła, bo większość członków musiała się skupić na swoich innych sprawach. Na razie nie ma żadnych planów na wskrzeszenie tego tworu, ale kto wie, co nam przyjdzie do głowy na starość.
No i pięknie wszystko wyjaśniłeś. Reasumując, pierwszy bardziej poważny zespół to był Inseminator, który jest rozpoznawalny w podziemiu i zostawił po sobie kilka wydawnictw. Jak to się stało, że nagle na horyzoncie pojawił się Terrordome? Początki tegoż to rok 2005, a więc czas, w którym istniał jeszcze Inseminator. Czy Terrordome od początku miał być poważnym tworem o innym podejściu do tworzenia muzy i całej otoczki? Czy to zbieg okoliczności, czy ciężka praca od samego początku zaowocowała tym co udało się osiągnąć z Terrordome? A może połączenie jednego z drugim? Jak z perspektywy czasu oceniasz lata spędzone w Terrordome? Otwórz się i ładnie mi tutaj wyspowiadaj ;)
W międzyczasie był jeszcze Traktor, założony w 2000 r., z którym nagraliśmy jedno demo bez wokali w 2003 r. i rozeszliśmy się na dobre gdzieś w okolicach 2004/5 r., bo ja się przeniosłem do Krakowa, a Krasik wyjechał do Holandii. Jeśli chodzi o podejście, to w każdym z tych zespołów wszyscy podchodziliśmy do sprawy jak najbardziej poważnie, różnica była nie w zaangażowaniu, a jedynie w umiejętnościach, powiedzmy, muzycznych oraz okołomuzycznych, czyli tzw. ogarnianiu se kuwety. Ale masz rację, Inseminator był pierwszym moim jako tako rozpoznawalnym zespołem, który doczekał się profesjonalnych wydawnictw. Niestety po pierwszym zrywie, jego działalność też zamarła gdzieś na przełomie 2004/5 r., gdyż Kill i Necrovomitor postanowili wtedy skupić się na post-blackowym Mord’A’Stigmata, współzałożonym z Sadistem (który rok wcześniej zastąpił w Inseminatorze na gitarze Sivego) oraz ze Statikiem (z którym grali w blackowym Solnorth, a który regularnie dogrywał nam gościnne solówki). Tak więc byłem wtedy w dupie i uznałem, że czas na nowe. Na jakimś rockmetalu czy innym tego typu portalu znalazałem anons kolesia, który pisał, że chce energicznie napierdalać muzę prosto w ryj – i tak właśnie w kwietniu 2005 r. założyliśmy z Uappą Terrordome. U podstawy tego, co udało nam się z TRDM osiągnąć leżała praca, praca i jeszcze raz praca. Latami harowaliśmy na to firmowe godło, wjebaliśmy w to w chuj serca, zaangażowania, czasu i pieniędzy. Ale powiem ci, że to i tak mogłoby nie wystarczyć. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby nie ja, to TRDM nie grałby tego co teraz, ale gdyby nie Uappa, to TRDM nie byłby tam, gdzie jest teraz. Gdyby w tym zespole nie było Uappy, to pewnie grałby mniej więcej podobnie, ale pozostałby tworem typowo garażowym (jak te moje poprzednie), w głębokim undergroundzie. Gdyby w tym zespole nie było mnie, to Uappa grałby wprawdzie trochę co innego, ale i tak by to rozhulał (może nawet bardziej, bo ja byłem w wielu kwestiach głównym hamulcowym hehe). On jest takim trochę wizjonerem i do tego człowiekiem naprawdę wielu talentów, zwłaszcza organizacyjnych. Tak więc żadnych zbiegów okoliczności! Ciężka i konsekwentna harówka oraz odpowiedni ludzie na odpowiednich miejscach – oto sekretne składniki sukcesu! A jak oceniam lata spędzone w TRDM? Wspaniale! Przez 13 lat ten zespół wypełniał zasadniczą część mojego życia i był dla mnie jednym z absolutnych priorytetów. Wyzapierdalałem się przy nim sporo, ale i wybawiłem niemało. Zjeździłem trochę świata i nagrałem kilka zajebistych materiałów, które po mnie pozostaną dla potomności. Mnie natomiast pozostała ogromna masa zajebistych wspomnień na całe życie. Gdybym miał możliwiość cofnąć czas, to pewnie niektóre rzeczy bym poprawił w szczegółach, ale generalnie chciałbym, żeby to się potoczyło jeszcze raz tak, jak to miało miejsce.
O Traktorze nie zapomniałem, chciałem zostawić go na później, podobnie jak Fortress. Zresztą nie będę ukrywał, że memu sercu najbliższe są właśnie te dwa zespoły. Zanim jednak o nich, zatrzymajmy się nieco przy Terrordome. Stary, mówisz skromnie, zawsze to mi się w Tobie podobało (bez jakichś głupich skojarzeń), a byliście na koncertach w Brazylii, Japonii, a nawet w Chinach. Wiele bardziej znanych załóg może pomarzyć o tym, żeby dotrzeć w tak odległe części świata. Widziałem materiały z tych eskapad, są zresztą w sieci dostępne dla wszystkich. Wszystko to robi wrażenie i musi wzbudzać szacunek i podziw, ale jak to bywa, również zazdrość. Każdy z tych krajów jest inny, mentalność tamtejszej ludności również. Masz może jakieś rady dla mniej znanych kapel lub tych bardziej leniwych, jak zorganizować sobie kilka koncertów w Chinach? Jak, jako Europejczycy, byliście odbierani na innych kontynentach? Co możesz powiedzieć o fanach metalu z Azji i Ameryki Południowej?
Sprawa jest banalnie prosta: jeśli nie grasz w zespole na tyle popularnym, że jakiś organizator z drugiego końca świata chętnie was zaprosi, bo mu się to zwyczajnie opłaci, to trzeba nawiązywać kontakty z organizatorami lub bezpośrednio zespołami na zasadzie wymiany: wy im tu, oni wam tam. Oczywiście dotyczy to samej pomocy w organizacji koncertów na miejscu, bo koszty takiej eskapady trzeba niestety ponieść samemu (w końcu grasz w mało popularnym zespole, a nikt za ciebie do tego nie dołoży), więc albo mierzysz siły na zamiary i bulisz hajs, albo zamiar podług sił i nie jedziesz. Do Brazylii pojechaliśmy właśnie dzięki temu, że Uappa robił w Polsce trochę koncertów tamtejszym zespołom, więc mieliśmy kontakty i na zasadzie rewanżu poprosiliśmy ich o pomoc w ogarnięciu nam gigów u nich. Z kolei w Japonii zagraliśmy dzięki temu, że ja miałem kontakt z Mikitoshim, bo załatwiałem mu różne polskie płyty do jego sklepu, i zapytałem, czy nie byłoby opcji, żeby się pojawić na True Thrash Feście, no i pykło. Natomiast do Chin zostaliśmy zaproszeni zupełnie niespodziewanie, ponieważ organizator słyszał, że rozjebaliśmy na TTFie. Ten ostatni wojaż zresztą był trochę inny, bo jeśli dobrze pamiętam, to buliliśmy tylko połowę ceny przelotu (reszta kosztów była na głowie organizatora – i wydaje mi się, że trochę popłynął hehe), do Japonii zaś cały przelot, ale logistyka była tam łatwiejsza, bo wszystko rozgrywało się w jednym mieście, podczas gdy w Chinach zrobiliśmy ponad 3200 km pociągiem pomiędzy kilkoma miastami. Trochę więcej kosztów oprócz przelotu mieliśmy do pokrycia w Brazylii. Tak więc obecnie w dobie internetu i globalizacji, to naprawdę nie jest problem, żeby zagrać na drugim końcu świata, tylko trzeba sobie taką wycieczkę niestety opłacić – ale zapewniam, że warto! Absolutnie wszędzie gdzie zawitaliśmy, byliśmy odbierani jak najbardziej życzliwie. Wiesz, dla nas Ameryka Południowa czy Azja Wschodnia to mniejsza lub większa egzotyka, ale to działa też w drugą stronę i biali Europejczycy to dla nich też mniejsza lub większa egzotyka. Do tego stopnia, że gdy w oczekiwaniu na pociąg staliśmy na placu przed dworcem w Chengdu, spostrzegliśmy nagle, że wokół nas utworzył się dość liczny wianuszek tubylców, którzy się nam z zaciekawieniem przyglądają, a nawet próbują z ukrycia robić zdjęcia. Zaczęliśmy im więc dawać znaki, żeby się nie czaili, no i skończyło się na sesji niczym z „meet and greet”, gdzie randomowe chińskie matki dawały nam na ręce swoje dzieci, żeby im zrobić z nami zdjęcie, a jakaś śniada stara baba ze wsi (Tybetanka albo Yi) dotykała naszej skóry, bo ją ciekawiła taka biała. Akcja zupełnie jak gdyby sto lat temu w Polsce zobaczyli Murzyna. Lewak zaraz będzie krzyczał, że rasizm, a mnie się to bardzo podobało i miło wspominam to naturalne zaciekawienie fizyczną odmiennością. Ludzie w Brazylii, Japonii i Chinach mają zupełnie różne obyczaje i zachowania, a co za tym idzie inni są też fani metalu. Brazylijczycy to najbardziej otwarci ludzie, jakich znam. Jeden przedstawi cię drugiemu, a ten już po dwóch minutach zachowuje się, jakbyście byli najlepszymi przyjaciółmi od serca przez całe życie. Ludzie tam w ogóle są bardzo emocjonalni i temperamentni (jak widziałeś jakąś latynoską telenowelę i myślałeś, że to przerysowana opera mydlana, to źle myślałeś, tam tak jest naprawdę), kierują się bardziej sercem niż rozumem i często działają pod wpływem impulsu. Jedni kolesie przyjechali np. 500 km na nasz koncert, bo jeszcze będąc w Polsce, masowo spamowaliśmy miejscowe zespoły zaproszeniami na nasze gigi. No i są imprezowi, Brazylia to jest kraj nieustannego chillu, zabawy i nocnego życia. W Polsce jakże często zdarza się, że trzeba koncert kończyć o 22, bo cisza nocna. Tymczasem w Brazylii przed 24 praktycznie nie ma jeszcze ludzi, a jeden z koncertów w ogóle ZACZĘLIŚMY grać o 5 rano. Przy tym totalna wyjebka na wszystko, od spóźniania się 3 godziny, po prowadzenie samochodu po alkoholu/jaraniu/koksie. No i dziewczyny (ale często takie 10/10), które podbijają do ciebie i pytają: „Ej, podobasz mi się, chesz się ruchać?”. A jak nie umie ci zrozumiale wyjaśnić, czego chce, to bez żadnej krępacji woła kolegę, żeby tłumaczył. To są historie z życia wzięte i wcale nie wyjątkowe. Japończycy to są z kolei ludzie na pierwszy rzut oka pozbawieni emocji i racjonalni do bólu. Trzymają cię na dystans, czy cię lubią, czy cię nie lubią, a jak cię nie lubią, to i tak będą udawać, że cię lubią. Taka jest u nich kultura społeczna. Wszystko tam jest zaplanowane i dopięte na ostatni guzik. To są die hard fans w wydaniu kolekcjonerskim. Zdarzyło mi się na przykład, że koleś przyniósł mi do podpisu płytę TRAKTORA, nie powiem, zaskoczył mnie. W ogóle sporo kupują płyt i innego merchu. Natomiast o Chińczykach niewiele mogę powiedzieć, bo tam równo z chwilą zakończenia koncertu, natychmiast sala pustoszeje, żywego ducha nie uświadczysz. Jako ciekawostkę powiem ci tylko, że perkusista jednego z miejscowych zespołów, z którymi graliśmy, był fanem Graveland, ale takim naprawdę zajebistym ultrasem, nawet chyba z Robem pozostawał w kontakcie. Wszystkie te trasy były zajebiste, ale mnie najbardziej podobało się w Brazylii.
Jeszcze musi pojawić się temat wspomnianego Traktora i Fortress, żeby spiąć to wszystko klamrą faktów autentycznych :) Najpierw Traktor. Jak sam wspomniałeś, kapela powstała w roku 2000, po trzech latach nagraliście dość surowe demo zatytułowane „Forgotten Shit”. Materiał został nagrany bez wokali i kopie dupska niemiłosiernie. Zero pudrowania, lukrowania i innego pierdolenia. Prosto w paszczę i siekacze. Dekadę później, dzięki Defense Records, ukazuje się debiutancki album „Fast and Loud”. Do składu zostaje dokoptowany Tom the Srom (znany z Terrordome i Fortress właśnie). Płyta do dzisiaj jest ciepło wspominana w podziemiu. Ja jednak widzę tu pewną prawidłowość :) Otóż, mamy rok 2023, a przy wydawaniu materiałów co dekadę, oznacza to, że drugi album Traktora, (który jak wspomniałeś jest gotowy) powinien ukazać się właśnie teraz. Będzie ze mnie detektyw, czy raczej detektyw ze mnie taki, jak z koziej dupy armata?
Hehe, nieźle to sobie wykoncypowałeś! Faktycznie trochę tak to wygląda, ale jednak przestrzeliłeś, nie zanosi się na wydanie drugiej płyty w tym roku. Musi nastapić koniunkcja różnych czynników, żebyśmy przysiedli nad tematem na poważnie i w końcu go sfinalizowali. A nam się naprawdę nigdzie nie spieszy i nie mamy ani grama ciśnienia. Zresztą już 2 lata temu wypuściłem pod szyldem SJR reedycję pierwszej płyty ze wspomnianym demem. To demo w ogóle nagraliśmy wtedy wyłącznie w celu znalezienia wokalisty. Traktor to zawsze byliśmy my dwaj, ja i Krasik, ale to nie był jakiś celowy snobizm, tylko efekt permanentnych problemów ze składem, a potem to już tak zostało. W tamtym czasie znalezienie w Tarnowie ludzi chcących grać prawdziwy thrash/speed metal graniczyło z cudem, a znalezienie wokalisty to już była zupełna abstrakcja. Na jednej czy dwóch próbach był nawet koleś, który autentycznie seplenił hehe. Jako ciekawostkę powiem ci, że to demo ma wersję z wokalami, które zostały nagrane przeze… mnie. I mam nadzieję, że ta wersja nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo po pierwsze ja nie umiem ani spiewać, ani nawet jako tako drzeć ryja i brzmiało to żenująco groteskowo, a po drugie – Jezusie Nazarejski! – jakież tam były infantylne teksty napisane łamaną angielszczyzną! Ja to w ogóle się cieszę, że w czasie, jak dorastałem, internet dopiero zaczynał wjeżdżać do Polski, bo z niektórych rzeczy nie tak łatwo byłoby się wytłumaczyć po latach hehe. Koniec końców wokalista i tak się nie znalazł, a nas życie poprowadziło oddzielnymi ścieżkami i Traktor niebawem zawiesił działalność. Gdy po paru latach zeszliśmy się ponownie, żeby nagrać płytę, to już możliwości znalezienia wokalisty wyglądały diametralnie odmiennie. Wybór w naturalny sposób padł na Toma, z którym w tamtym czasie grałem w 4 zespołach jednocześnie. Nagrał nam bas i wokal i uważam, że odwalił kawał zajebistej roboty. I jeszcze sprostowanie: „Fast and Loud” została wydana pospołu przez Piotrka z Defense Rrecords i Leszka z Thrashing Madness Productions.
Skoro wspomniałeś o Tomie, tym samym kończąc przegląd kapel, w których łamałeś pałeczki, został nam jeszcze Fortress. Tutaj akurat sprawa ma się inaczej niż w poprzednich zespołach, ponieważ do Fortress dołączyłeś po kilku latach istnienia zespołu. W 2011 roku ukazuje się debiutancki, bardzo dobry album „Modern Days Society”, po czym ślad po zespole w pewnym sensie się urywa. Pierwsze pytanie, dlaczego? Drugie, jak to jest z bębniarzem na wspomnianym albumie? Wkładka do płyty jasno i wyraźnie podpowiada, że bębny są Twojego autorstwa, natomiast w sieci bywa różnie. Ja płytę posiadam, ale rozwiej wątpliwości tym, którzy wolą internetowe pliki lub nie wiedzą jak się kupuje płyty z muzyką metalową.
Fortress to kapela Toma, Jabola i KK Shredera. Oni mieli z kolei zawsze problem z perkusistą i gdy Michał Baniowski odszedł z zespołu po nagraniu płyty, a przed jej wydaniem, na jego miejsce wskoczyłem ja. Dlatego masz w booklecie wyszczególniony skład aktualny w momencie wydania płyty (w którym jestem ja) oraz pod spodem informację, że perkusja na tym albumie została nagrana przez Michała. Z chłopakami pograłem 3 lata. W tym czasie KK Shreder odszedł, by skupić się na hardrockowym Livin Fire (a później jeszcze Stranger In My House), a jego miejsce zajął Paweł Staszewski, w skrócie Marian (znany z Mastemey, a obecnie z Ekoa). W tym składzie chyba w 2013 r. nagraliśmy 5-utworową EPkę, która nie została dotąd nigdy wydana, ale wyjdzie za jakiś czas wraz z obiema demówkami Fortress jako trzecie wydawnictwo Shotgun Justice Records, właśnie się za to powoli zabieram. Krótko po nagraniu tego materiału odszedł Paweł, a na jego miejsce wrócił KK Shreder. W następnym roku odszedłem znowu ja, bo chciałem się skupić na TRDM. Chłopaki pograli jeszcze rok z nowym perkusistą, ale ostatecznie zawiesili działalność. Trochę się pomiędzy nimi popsuły stosunki i z tego co wiem, nie ma żadnych szans na reaktywację.
Pięknie to wszystko podsumowałeś. Teraz zatem przejdźmy do Shotgun Justice Records. Jak wspomniałeś, skupiasz się na materiałach zespołów, w których bębniłeś. Pierwsze wydawnictwo sygnowane logiem SJR to debiutancki (jedyny jak na razie) album Traktora „Fast and Loud”, który wzbogacony został o wspomniane wcześniej demo „Forgotten Shit”. Drugie wydawnictwo to recenzowany niedawno u nas Inseminator „Septennium Blasphemiae (2002-2009)”. Przyznam, że nie do końca jestem zwolennikiem tego typu wydawnictw, ale są wyjątki i właśnie jednym z nich jest ta kompilacja. Zebrałeś materiały rzadkie, przykryte kurzem i raczej zapomniane, wzbogaciłeś to wszystko o multimedia. Jednym słowem, widać, że nie odpierdalasz maniany. Przyznałeś wcześniej, że pewnie te płyty będziesz sprzedawał do końca życia, a ja ostatnio na pewnym portalu społecznościowym i grupie sprzedażowej zauważyłem kilka sztuk, które zeszły w mgnieniu oka. Wiem też, że napotkałeś po drodze na różne problemy z wydaniem tej kompilacji. Skąd bierzesz motywację i cierpliwość pomimo kłód rzucanych pod nogi, czasem przez życie, a czasem przez chujowe zachowania ludzi?
Ja też nie jestem z reguły fanem kompilacji, zwłaszcza debestofów, chyba że wydaniu przyświeca jakiś racjonalny cel. I tak było w tym wypadku. Inseminator wypuścił kilka EPek i splitów. Po pierwsze, wychodziło to przeważnie na CDrach (raz nawet na mini-CDrze) lub kasetach, po drugie, w zasadzie tych wydawnictw teraz już nie spotkasz, bo nakłady były niskie (100-222 egz.), po trzecie chciałem zamknąć temat Inseminatora klamrą spinającą wszystkie wydawnictwa i kilka innych rzeczy godnych uwagi. Z kolei pierwsze bicie Traktora rozeszło się nam dawno temu i już od pewnego czasu przewijał się temat reedycji, a ponieważ przez te 18 lat kilka osób mówiło mi, że jara się tym demem (które wypuściliśmy wtedy tylko online), a co wiecej ja sam do dzisiaj zajebiście jaram się tym demem, więc postanowiłem ubogacić nim tę reedycję. Natomiast nadchodzący Fortress będzie się składał z materiału dotąd w ogóle niewydanego oraz dwóch demówek, które wyszły na CDrach w niskim nakładzie. Cieszę się, że te płyty schodzą, choć szkoda że nie u mnie hehe. Pamiętaj, że ja to robię przede wszystkim dla własnej satysfakcji, w związku z tym opierdalam je po kosztach, jeśli trafi się hurtownik. Niemniej w obu przypadkach zalega mi w szafie jeszcze kilkaset sztuk… Skąd biorę motywację? Nie wiem w sumie. Jak ci już mówiłem, ja muszę cały czas coś robić, bo inaczej chuj mnie trafia, a ponadto jak się już za coś zabieram, to muszę to sfinalizować, bo nienawidzę spraw niezakończonych, które ciagle wiszą mi gdzieś z tyłu głowy. I masz rację, o ile Traktor wyszedł właściwie bezproblemowo, o tyle przy Inseminatorze było trochę przeciwności. Ja te płyty wydaję sam, w tym sensie, że wszystko organizuję i biorę na siebie wszystkie koszty całego nakładu. W związku z tym ja decyduję o wszystkim ostatecznie, ale jednocześnie staram się wciągnąć do współpracy inne zainteresowane osoby i brać ich zdanie pod uwagę. No i tak się sprawy potoczyły, że się trochę nie dogadaliśmy z Necrovomitorem i na samym początku pokłócilismy się okrutnie. Ale tak naprawdę na poważnie! Wina, jak to przeważnie bywa, leżała gdzieś pośrodku, w urażonych ambicjach jednego czy drugiego. Po kilku miesiącach spotkaliśmy się, wyjaśnili sobie wszystko, ustalili jasne zasady i wznowiliśmy prace nad płytą. Z kolei na samym końcu zjebała tłocznia, bo zapomnieli o wideo do „Drink and Vomit in the Name of Satan”. Pierwsze tłoczenie poszło do zwrotu na reklamacji i dlatego płytka wyszła dopiero na początku 2023 r., zamiast pod koniec 2022, jak było zaplanowane.
Czekam zatem z niecierpliwością na płytkę Fortress. A wracając jeszcze do czasów odległych, może nie tych, kiedy na ulicach stało ZOMO, ale tych, w których dorastaliśmy. Powiedz mi jak oceniasz ewolucję muzyki metalowej, mam na myśli jej całokształt. W jakim kierunku to wszystko zmierza? Nowoczesność, dostęp do najwyższej klasy sprzętu… Koncerty dla garstki publiczności, leniwe i płochliwe małolaty dostające wszystko co chcą bez większego trudu i wysiłku, często nie odrywające się od komputera lub smartfona. Nie masz wrażenia, że my w młodości bardziej szanowaliśmy to co mamy i to co udało się zdobyć? Nabycie drogą kupna, przykładowo kasety, niejednokrotnie wymagało od nas sporych poświęceń. Ja wiem, że internet jest pomocny i potrzebny, ale do jasnej cholery, czy to wszystko nie zmierza w złym kierunku? Przesadzam, czy jednak przyznasz, że stajemy się społeczeństwem podatnym na sterowanie i wyłączonym z umiejętności samodzielnego myślenia?
To są rozważania w stylu: „a za moich czasów, to…” – aż takim starym ramolem już jesteś hehe? Już Heraklit powiedział, że panta rhei. Świat się zmienia nieustannie, to jest o tyle truizm, co fakt, któremu nie da się zaprzeczyć, a wszelkie próby przeciwstawienia się temu, to jak zawracanie kijem Wisły. Zatem i metal się zmienia, zarówno sama muzyka, jak i subkultura. I trzeba to wziąć na klatę. Co nie znaczy, że musi nam się ten stan rzeczy podobać. Mnie się na przykład nie podoba. Rozumiem zmiany, ale ich w moim ograniczonym świecie nie akceptuję. To znaczy nie mam problemu z tym, że popularne są teraz zespoły dla mnie niesamowicie chujowe, niech se każdy słucha, co mu się podoba, i owszem, smuci mnie to, że jadąc na Mystic, chcę zobaczyć tylko 11 zespołów (spośród 94! – ale w sumie ja jestem dość wybredny i do „starego” metalu), ale zamiast przypierdalać się o to do kogoś, wolę stwierdzić, że ten nowy świat to po prostu nie moje klimaty, omijać to szerokim łukiem i robić swoje. To się tyczy zarówno samej muzyki, jak i szeroko pojętego świata metalu, o czym już wspominałem wcześniej. Co do muzyki, to generalnie ja zdecydowanie wolę oldskul, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie, aranże i wykonanie. Przedkładam rozjeżdżające się wczesne Kreatory i jednostajne blasty Panzernej Dywizji nad powydziwiane na siłę rytmy mathcora i komputerowo równane do milisekundy nowoczesne produkcje, a nagrywane przez niektóre stare zespoły co jakiś czas ponownie z nowym, „lepszym” brzmieniem ich pierwsze pomnikowe wydawnictwa wywołują u mnie z reguły tylko uśmiech politowania. Brzmienie nowszych płyt jakże często jest tak wysterylizowane, że aż obrzydliwe. Jakbyś wpierdalał wołowinę z makaronem, ale bez rosołu. A przecież w muzyce nie o to chodzi, żeby wszystko było słychać i żeby ją matematycznie analizować, tylko o to, żeby ta muzyka na ciebie w ten czy inny sposób oddziaływała. Ja nie chcę badać właściwości fal elektroakustycznych, tylko chcę, żeby te dźwięki wchodziły w interakcje z moimi emocjami. Pytanie też, na ile wynika to zwyczajnie z sentymentu do czasów naszej młodości. Każde pokolenie to przechodzi, przejdzie i obecne. Zresztą to jest obraz generalizowany, bo nie jest to też takie wszystko zero-jedynkowe. Zdarzają się płyty nowoczesne, z wysterylizowanym brzmieniem, które mi się zwyczajnie podobają. W ogóle to ja słucham przeróżnych rzeczy od italo disco po grindcore i od katolickiej poezji śpiewanej po blackmetalowe czarne msze ku czci szatana. Ale są gatunki, w których szansa, że jakaś płyta mi się spodoba, jest mniejsza niż wygrana w lotka. Co do ludzi, to owszem, w czasach naszej młodości było ciężej i kosztowniej dotrzeć do muzyki, a w związku z tym, wydaje mi się, dawała ona większą satysfakcję niż obecnie, gdy praktycznie każda płyta jest na wyciągnięcie ręki. Ale z drugiej strony, ilu płyt w ogóle bym nie poznał, gdyby nie internet! Robercie – ile my sami sobie wysyłamy linków wzajemnie! Nowsze pokolenia mają po prostu inne narzędzia, które mają i wady, i zalety. Rzadko kiedy coś jest jednoznacznie złe albo dobre. Podobnie ma się sprawa z frekwencją na koncertach mniej znanych kapel. Kiedyś w naszym małym miasteczku chodziliśmy na wszystko, co przyjeżdżało, bo nie było powszechnego internetu i każde takie wydarzenie było okazją, żeby się spotkać z kolegami i wyrwać się z szarości dnia codziennego. Obecnie, dzięki internetowi ilość opcji uatrakcyjnienia sobie czasu jest niemalże nieograniczona bez potrzeby wychodzenia z domu (w ogóle znaczna część ludzkiego życia przeniosła się do sieci). Ponadto mam wrażenie, że metal nie jest teraz tak popularny, jak był kiedyś. Ale masz rację, żeby być niezależnym, trzeba być samodzielnym, a ciężko być samodzielnym, skoro nie masz takiej potrzeby, bo wszystko masz podane na tacy. A świat we wszystkich aspektach zmierza niestety w tym kierunku i uważam, że jest to (w powiązaniu z wszechogarniającą cyfryzacją) ogromne zagrożenie dla ludzkości w ogóle. Chyba już niebawem wszyscy będziemy mogli za Destroyerem 666 zapytywać z przerażeniem: „what the hell happened to my country?”.
A teraz krótka piłka. Przez te wszystkie lata jeżdżenia po świecie, powiedz mi czy znalazł się ktoś wyjątkowo wkurwiający lub nadzwyczaj pomocny? Czy pamiętasz jakieś śmieszne sytuacje lub takie kiedy nóż otwierał się w kieszeni?
Była tego cała masa, choć wielu sobie teraz ad hoc nie przypomnę, wielu z kolei nie mogę opowiedzieć, bo „co się dzieje na trasie, zostaje na trasie” hehe. Zresztą zachęcam do obczajenia naszych tour raportów z Polski, z Europy i ze świata – myślę, że są cokolwiek ciekawe. Raz na przykład po gigu w Brazylii (tego nie ma akurat na tour raporcie), wracając do Jairo na jego kwadrat w São José dos Campos, postanowiliśmy jeszcze opierdolić coś do jedzenia. Zatrzymaliśmy się u kolesia, który sprzedawał burgery, hotdogi i inne gówna ze starego przerobionego autobusu, przed którym miał normalnie ogrodzony ogródek z kilkunastoma stolikami. Kilka było zajętych, mimo że była gdzieś 2-3 w nocy (jak wspominałem, dla Brazylijczyków noc jest jeszcze wtedy młoda). Zajęliśmy miejsce, zamówiliśmy, siedzimy, gadamy. Paua i Jairo poszli odebrać część gotowego zamówienia. Wtem! Patrzę, a tu nagle z jednej strony jakiś kolo w kapturze wskakuje na ogródek przez ogrodzenie, z drugiej jakiś inny favelado wchodzi normalnie, macha klamką i coś tam pierdoli po portugalsku. Nasi Brazylijczycy nagle śmiertelnie poważni mówią, żebyśmy się nie ruszali i nie robili niczego głupiego. Ten, co macha spluwą, nadzoruje bezproblemowy przebieg akcji, podczas gdy ten zakapturzony chodzi od stolika do stolika i zbiera fanty: portfele, zegarki, biżuterię, telefony etc. W końcu podchodzi do naszego stolika i zaczyna od De Kapitzatora, który akurat siedział tyłem i czy najebany, czy ki chuj, ale w ogóle nie zaczaił, że jest taka akcja. Koleś go od tyłu maca po kieszeniach, a ten się zaczyna z nim szarpać. Jednakże po nerwowych okrzykach naszych brazylijskich kolegów oraz po okazaniu kolejnej klamki wyciagniętej z kieszeni przez zakapturzonego typa, musi się jednak rozstać z portfelem. Ja rozstałem się z telefonem, za to Uappa, siedzący obok mnie, skitrał się jakoś tak, że stał się niewidzialny i go całkowicie pominęli przy goleniu. Paua też nic nie stracił, bo wrzucili wszystkie wartościowe rzeczy kolesiowi za ladę, a on to gdzieś tam upchnął nogą, żeby nie było widać. Cała akcja nie wiem, czy trwała 2 minuty. Podobno mieliśmy niebywałe szczęście, bo było to pierwsze tego typu zdarzenie w tej okolicy w ogóle, choć w Brazylii jest to niestety na porządku dziennym, tak w stosunku do gringos, jak i do tubylców – nasłuchalismy się takich opowieści od ludzi na naszych gigach. W każdym razie policja zgarnęła tych kolesi parę godzin później, już z samą gotówką. Nie mieli już przy sobie telefonów i portfeli, ale za to mieli banknot 20-złotowy, który podobno stał się głównym dowodem w sprawie (De Kapitzator dostał go potem na pamiątkę). Ale nie wiem, jak się ona dalej potoczyła. Z kolei jak graliśmy na Obscene Extreme, to bardzo głęboko wczułem się w klimat, bo miałem wtedy zapalenie prostaty i akurat dokładnie przed naszym wejściem na scenę wypadała pora, w której musiałem sobie zaaplikować czopek, który towarzyszył mi podczas grania seta hehe. Wideo z tej sztuki hula po youtubie. Albo jak Uappa pod jakimś wodospadem w Brazylii, gdzie zatrzymaliśmy się na lanie, znalazł banany i je zjadł, bo miał gastrofazę. I gdy potem Manu Joker o tym usłyszał, to od razu uśmiech zniknął z jego oblicza, popatrzył na niego groźnie, pogroził mu palcem i powiedział: „Okej, masz szczęście, bo nie wiedziałeś!” Się okazało, że to była ofiara dla jakiegoś ducha, a oni są makumbeiros (se każdy wygugluje) i traktują te sprawy śmiertelnie poważnie. Nie wiem, czy tam nawet coś nie czarowali, żeby odwrócić klątwę. W Japonii natomiast, zaraz po przylocie poszliśmy z Kosą i Whiplashem do jakiejś knajpy, gdzie w pewnym momencie na środek wyskoczył jakiś Japończyk w samych bokserkach, a jego kolega zaczął go okładać pasem. Skorzystałem z okazji i zacząłem go lać i ja. Czaisz kurwa? Napierdalałem pasem gołego Japończyka w środku nocy w Osace! Jest na tour raporcie hehe. Taka zajawka chyba styknie, bo tego typu opowieści mamy na całą książkę. A co do ludzi, to było trochę wkurwiających, ale żaden chyba nie zalazł nam za skórę tak, żeby go warto było wspominać (chociaż jeden organizator koncertu doczekał się hymnu na swoją cześć pt. „Artur Katamita”). Z kolei tych pomocnych było wielokrotnie więcej, ale nie sposób wymienić tu wszystkich.
Fot. Marcin Pawłowski
Jeszcze odrobinkę drążenia z mojej strony haha… Powiedz mi jak dzisiaj dotrzeć z muzyką do ludzi? Jak ich przekonać, że lepiej jest mieć w dłoni fizyczny nośnik z muzyką (przykładowo kupując kompilację Inseminatora), niż odpalić album z sieci? Wiadomo, że ciągle są i zapewne będą świry, którzy wiedzą co i gdzie kupić. Nigdy nie bawiłem się w wydawanie płyt, ale wczuwając się w tę rolę, czy nie można dostać ataku ciężkiej kurwicy kiedy ktoś wkłada w to serce, pieniądze i poświęca swój cenny czas, a drugi depcze to wszystko wbijając przysłowiowy gwóźdź do trumny i odpalając muzę z sieci? Jak to mawiał kumpel, ręką chuja nie oszukasz i każdy robi się starszy. Przyjdzie taki przykry czas, że w końcu jeden z drugim odpuści i zamiast puszki z piwem zacznie popijać wodę z witaminami lub cycata pielęgniarka podepnie go do kroplówki. Jaka jest przyszłość muzyki metalowej, w której można zaobserwować coraz więcej zachęcania do głaskania się po jajkach niż kopania ciężkim buciorem w ryj? A może metal wjedzie na salony i zacznie być biznesem i szokowaniem na pokaz? Nie uważasz, że powolutku od jakiegoś czasu zaczynamy być świadkami tego procederu?
Zdecydowanie tak! Według mnie, pomimo tego, że metal nie jest chyba aż tak popularny obecnie, jak był kiedyś (a może to tylko iluzja wynikająca z mniejszego zaangażowania i z mniejszej identyfikacji z tym środowiskiem ludzi, którzy słuchają metalu, albo między innymi metalu), to jednak uważam, że kiedyś był prawdziwszy. Biznesem był zawsze, nie oszukujmy się, ale ja nie widzę w tym nic złego. Zawsze było tak, że jedne zespoły robiły muzykę zdobywającą większą popularność, inne, którym nie dane było tej popularności osiągnąć, pozostawały mniej lub bardziej w undergroundzie. Zresztą trzeba tu wprowadzić pewne rozróżnienie: co innego sama muzyka, a co innego elementarna godność ludzi za nią stojących. Są zespoły, które nigdy się nie sprzedały, ale grają naprawdę chujowo. Są zespoły, które dla pieniędzy pod publikę robią muzykę naprawdę zajebistą. Pierwszych szanuję, ale nie słucham, drugich słucham, ale nie szanuję. A są też tacy, których nie szanuję i nie słucham, oraz tacy, których słucham i szanuję. Zgadzam się natomiast z tobą, że teraz metal in toto jest coraz bardziej ugłaskany i tak naprawdę pozbawiony zębów. Deklaratywnie się buntuje i chce szokować, ale tylko w obszarach bezpiecznych. Np. jebanie chrześcijaństwa w latach 90. ubiegłego stulecia było jeszcze wyrazem jakiegoś buntu i mogło społecznie szokować. Obecnie to samo przybiera przeważnie znamiona kopania leżącego, który i tak nie odda. Teraz jakaś katolicka organizacja wszczęła akcję zmierzającą do odwołania Mystica i myślisz, że cokolwiek ugra? Szczerze powiedziawszy, przez te ćwierć wieku, jak w tym siedzę, nie przypominam sobie, żeby katolicy odwołali jakiś metalowy koncert (nie twierdzę, że tak się nie mogło gdzieś zdarzyć, ale ja z pamięci takiej akcji przywołać nie mogę). Za to nam feministki kiedyś odwołały koncert w Berlinie, bo mieliśmy „seksistowski” teledysk. Udało się im to zrobić, bo organizator okazał się miękką fają i uległ presji, bo się bał o swoje przyszłe wydarzenia. Gdzie tu bunt? Teraz obowiązuje wyłącznie jedna dozwolona linia >>w ramach której jedynie<< możesz się buntować. Jak przekroczysz dopuszczalne granice tego buntu i obrazisz nie tego, co trzeba, zaraz będziesz musiał składać samokrytykę, bo inaczej dotknie cię cancel culture. Ja się pytam, gdzie jest bunt przeciwko tej niepisanej cenzurze? Natomiast w kwestii nośników fizycznych, to to jest proces w mojej opinii nieodwracalny. Pytasz, jak dotrzeć z muzyką do ludzi, a przecież to internet właśnie sprawił, że to docieranie stało się znacznie łatwiejsze. Twórcy mają mniej wpływów ze sprzedanych płyt (choć dochodzą im wpływy za streamingi), ale zarabiają na koncertach i na reszcie merchu, a to wszystko w perspektywie popularności zwiększonej łatwym dostępem do muzyki przez internet. Myślisz, że jaki odsetek ludzi, którzy słuchają jakiegoś albumu na youtubie, kupiłoby ten album, gdyby internet nie istniał? 90% z nich i tak w ogóle nie miałoby pojęcia, że taki album wyszedł. Dla mnie możliwości, jakie daje internet w tej materii, są raczej na plus. Sam mam w domu około 500 płyt, ale zdecydowana większość muzyki, której słucham, pochodzi z internetu. Przekonywanie ludzi, że fizyczny nośnik jest lepszy, jest zupełnie bezcelowe, bo te zmiany są nieodwracalne i trzeba pogodzić się z faktem, że są ludzie, dla których lepszy niż nośnik fizyczny jest streaming internetowy. Zresztą wynika to w lwiej części ze zmian cywilizacyjnych, związanych z niebywałym przyspieszeniem trybu życia. Co do wydawania płyt, to sprawa ma się podobnie do grania w zespole. Jeśli robisz to dla siebie, to musisz się liczyć z tym, że dołożysz do interesu ciężkie sumy. Jeśli robisz to dla pieniędzy, to jest to zwykły biznes i na pewno znajdziesz rozwiązanie, jeśli jesteś choć trochę ogarnięty. Gorzej, jeśli chciałbyś połączyć pasję z zarobkiem. Ale powiedz, ilu znasz ludzi, którzy utrzymują się z robienia tego, co kochają? Ja nigdy nie miałem problemu z tym, że ktoś słucha moich nagrań z internetu, i my zawsze od razu wrzucaliśmy nowe płyty w sieć. Ale uwierz mi, nic mnie tak nigdy nie wkurwiało, jak żebranie znajomych o płytę. „Grasz w zespole? Dasz mi płytkę?” – tyle kurwa władowałem w to czasu, chęci, energii, samozaparcia i kasy, a ty, tępy chuju, nie masz tych paru zyli, żeby mi się cokolwiek zwróciło, i chcesz, żebym ponosił jeszcze większe koszty i rozdawał płyty za friko? Spierdalaj i słuchaj se z internetu.
Żałujesz czegoś? Masz uczucie, że coś można było zrobić inaczej? Chodzi mi o całość, zespoły, w których grałeś, koncerty i również czas teraźniejszy. Jako fanatyk thrash metalu może polecisz innym jakieś garażowe kapele, które srają na rozgłos i napierdalają po piwnicach w taki sposób, że tynk sypie się ze ścian.
Każdy człowiek, patrząc w przeszłość, ma tendencję do tego, żeby oceniać powzięte decyzje przez pryzmat późniejszego doświadczenia. Ale ja nie mam takich odczuć, żebym coś solidnie zajebał. Mówiłem ci już wcześniej, że może jakieś drobnostki bym poprawił, ale generalnie jestem zadowolony z przebiegu mojego muzycznego życia. Mówiłem ci też, czego mi brakuje teraz, ale mam świadomość, że nie można mieć w życiu wszystkiego, więc żadnych wyborów nie żałuję. Z tym fanatykiem, to sporo przesadziłeś, może 20 lat temu takie stwierdzenie miałoby rację bytu, teraz nie bardzo. Słucham sporo thrashu, ale przeważnie zespołów, którymi jarałem się w młodości i na których się wychowałem. Bardzo mało poznaję nowych kapel, a tzw. nowa fala thrashu w 90 % do mnie w ogóle nie przemawia (tak na marginesie, zawsze mnie to zdumiewało, czemu tak częste były porównania TRDM do np. Municipal Waste – przecież te kapele grają zupełnie co innego: w TRDM masz sążnisty soniczny wpierdol, szybciej, mocniej, brutalniej, bez litości i do granic naszych możliwości, a tam masz jakieś wesołe pitolenie o pizzy; zresztą nie można powiedzieć, żeby to była chujowa kapela, ale jednak mnie nie jara). Tak więc thrashu słucham sporo, ale zarazem nie jest on już u mnie gatunkiem dominującym, jednocześnie słucham wielu innych rzeczy, a ostatnio mam zwłaszcza zajawkę na polską muzykę dawną i pałuję się przy arcydziełach Adama Jarzębskiego albo Marcina Mielczewskiego. Niemniej jednak gdybyś zapytał, to bez wahania odpowiedziałbym, że czuję się thrashowcem i tak się właśnie identyfikuję. Z aktywnych, ale mniej znanych kapel polecam wszystkim lubelskie R.O.D. Wydali 3 płyty bezkompromisowego thrashowego napierdalania i do tego jeszcze wsadzają kij w mrowisko swoimi niepoprawnymi politycznie tekstami. W tamtych stronach działa też Crippling Madness, który poznałem akurat dzięki tobie, a który też naparza aż miło.
Wrócmy jeszcze na zakończenie na chwilę do Shotgun Justice Records. Wspomniałeś, że działasz sobie spokojnie, bez napinki. Czy myślałeś może nad dalszą przyszłością? Mam na myśli czas po wydaniu Fortress. Może znajdzie się ktoś kto zaproponuje współpracę i zdrowy układ? Bierzesz taki wariant pod uwagę, czy twardo będziesz stał na straży bycia solistą, że tak epicko to ujmę.
Jakoś tego nie widzę. Po pierwsze, ja lubię robić rzeczy po swojemu i jestem dość ciężki we współpracy, po drugie, kto by chciał współpracować przy wydawaniu płyt, którymi zainteresowanie jest znikome? A co po Fortress? Mam jeszcze parę pomysłów na wydanie nie swoich materiałów, które w jakiś sposób mnie jarają, a nie doczekały się solidnych wydawnictw. Może też w końcu wypuszczę 3 część składanki Thrashing Damnation Thru Compilation. Ale żadnych konkretnych planów nie mam, zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Dobiliśmy do końca. Dzięki wielkie za poświęcony czas. Chcesz coś dodać na koniec? Jest coś o co nie spytałem, a powinienem?
Oczywiście! Jest masa takich rzeczy, ale dziwne by było gdybym sobie sam wymyślał pytania hehe. Dzięki również, polecam się na przyszłość!