Slovak Death Fest 2 – Guru Club, Zilina, Slowacja
(29 października 2005, napisał: Prezes)
Data wydarzenia: 29 października 2005

Vital Remains, Wasteform, Flesh Grinder, Sanatorium, Smashed Face, Mental Demise, Perversity, Moonfog, Diftery, Surgery
Zaraz po pięciu koncertach, jakie dali w naszym kraju, bluźniercy z Vital Remains przenieśli się do naszych południowych sąsiadów, aby tam gwiazdorować na drugiej edycji festiwalu Slovak Death Fest. Koncert miał odbyć się w oddalonej o jakieś 100km od mojego miejsca zamieszkania Żylinie, więc nie mogłem odmówić sobie uczestnictwa w tak zacnej imprezie.
Na miejsce przybyliśmy trochę wcześniej, więc tradycyjnie już trzeba było pokosztować jak zawsze taniego piwa słowackiego i jeszcze tańszej tequili. Około 16:00, gdy do rozpoczęcia festiwalu pozostało już tylko kilka minut, udaliśmy się pod klub. I tutaj podwójny szok. Po pierwsze klub. Znad ziemi wystaje jedynie mała budka kryjąca schody, prowadzące do podziemi, czyli do głównych pomieszczeń klubu-bunkra. Po drugie fani. U nas zapewne przed wejściem pojawiłby się tabun ludzi spożywających różnego rodzaju napoje wyskokowe. A tam nikogo! No cóż, może to dlatego, że cena piwa w sklepie i w pubie niewiele się tam od siebie różnią… Około godziny 17:00 festiwal zostaje otwarty przez słowacki Surgery. Grają całkiem niezły death metal, ale bez specjalnych zachwytów. Zaraz po nich na scenę wchodzą kolejni miejscowi death metalowcy, czyli Diftery. Tym razem jest to już granie bardziej brutalnie, kojarzące się jednoznacznie z amerykańskim sposobem wykonywania tego rodzaju muzyki. Grają krótko, ale intensywnie. Popisy słowackich kapel trwają dalej za sprawą Moonfog. Oczywiście znowu brutalny death metal, tyle, że tym razem z lekko technicznym podejściem. Muszę przyznać, że ta trójka gości zrobiła na mnie naprawdę spore wrażenie. Niezwykle intensywna ściana dźwięku, której wyrazistość podkreślał brak basisty. O ile dobrze pamiętam (słowacki złoty trunek zaczyna robić swoje) następny był Perversity. Ci natomiast grają… a jakże, brutalny death metal! Jakoś specjalnie ich występ nie utkwił mi w pamięci. Jako kolejny na scenie instaluje się pierwszy tego wieczoru zespół spoza Słowacji – ukraiński Mental Demise. Jak dla mnie miazga. Grindujący death metal na wysokim poziomie + obłąkany wokalista. Wychodzi z tego świetny koncert. Szkoda, że grają tak krótko. Smashed Face, który gra zaraz po nich słyszę tylko jednym uchem, bo drugim skupiam się na rozmowie z Aleksandrem, wokalistą Mental Demise. Po chwili rozmowa przenosi się na backstage, gdzie cały już zespół częstuje mnie i siebie przeróżnymi trunkami i przekonuje szczerze o tym, że „poliak i ukrainiec dwa bratrzy”. Konwersacja jest tak wciągająca, że pod scenę docieram (chwiejnym już nieco krokiem) dopiero na dźwięk muzyki czeskiego Sanatorium. Niestety chłopaki już kończą, ale z tego, co zdążyłem zauważyć to wychodzi im zajebiście. Połączenie brutalności z melodią w ich wykonaniu to całkiem fajna sprawa. Robi się coraz później a na scenę wkraczają goście z dalekiej Brazylii – Flesh Grinder. Klubem wstrząsa potężna fala grindcorowych dźwięków. Patologia, szaleństwo, obłęd, rzeźnia… tak najprościej można opisać ten koncert. Specyficzny, krwawy image zespołu podkręca tylko chorą atmosferę a wokalista zachowuje się jakby naprawdę był obłąkany. Świetny występ. Niestety z kolejnych dwóch występów udało mi się wyłapać jedynie bodaj jeden kawałek Wasteform. Żałuję bardzo, bo wyglądało na to, że amerykańscy brutaliści, z ogromnym świniakiem na wokalu, zdawali się być tego wieczoru w niezłej formie.
Na samym końcu, już po północy, na scenę weszli przemili panowie z Vital Remains. I rozpętało się piekło! Wspomagający zespół na koncertach wokalista Anthony Geremia wił się na scenie, rzucało nim na prawo i lewo, dosłownie rozpierała go energia. Wyglądał jakby miał za chwilę eksplodować. Wszystkich, którzy obawiali się, że brak Bentona wpłynie ujemnie na oblicze zespołu mogę zapewnić, że nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie – Anthony to wzmocnienie dla VR! W końcu nie każdy wokalista wskakuje co drugi utwór w publikę i bawi się razem z fanami w młynie. Jeżeli chodzi o kwestie czysto muzyczne, to tutaj także ekipa Suzukiego i Lazaro spisała się na medal. Grali utwory z chyba wszystkich swoich płyt, z minimalnym wskazaniem na ostatni album. Technicznie oczywiście bez najmniejszego zarzutu – ci panowie to już klasa sama w sobie. Pozytywnie zaskoczony byłem jedynie bocznymi wokalami Suzukiego, który skrzeczał tak, że włos się na tyłku jeżył. Niestety wszystko co dobre musi się skończyć… Tylko dlaczego skończyć tak wcześnie?! Amerykanie nie zagrali nawet jednego bisa. Winić za to nie należy jednak samego zespołu, lecz słowacką publiczność, która nie dość, że niezbyt licznie przybyła na ten koncert to jeszcze zachowywała się jakby wszystkim powsadzano w zady kije od miotły… No cóż, co kraj to obyczaj, ale chyba zacznę wierzyć w mit o „szalonej polskiej publiczności”.
