Mystic Festival 2019
(29 czerwca 2019, napisał: Prezes)
Data wydarzenia: 25.06.2019

Mystic Festival powrócił. Poprzednie edycje, choć raczej udane, jakoś nie sprawiły, że ta nazwa pojawiła się na festiwalowej mapie Polski na stałe. Umówmy się – raczej były to po prostu duże koncerty, organizowane trochę od przypadku do przypadku. W tym roku miało być inaczej – dwa dni, trzy sceny, prawie trzydziestu wykonawców. No i Knock Out jako współorganizator. Będąc całkowicie szczerym – zastanawiałem się mocno czy to wypali, bo przecież – muzycznie jak najbardziej udane – powrotne edycje Metalmanii, czy robiony przez Knock Out Metalfest frekwencyjnie nie były sukcesem i obydwie imprezy się zawinęły, pozostawiając tradycyjne przekonanie, że u nas się nie da. O redakcyjnym wyjeździe na Mystic zadecydowaliśmy trochę na ostatnią chwilę, przez co nie udało się ogarnąć wolnego i w obydwa dni meldowaliśmy się w grodzie Kraka nieco po rozpoczęciu koncertów, no ale takie życie.
25.06.2019
We wtorek pierwszy rzut okiem na teren festiwalu pozwolił rozwiać wątpliwości co do frekwencji – ludzi była masa. Pierwszego dnia robotę zrobili chyba głównie fani Slipknot, bo dnia drugiego było już nieco gorzej, ale tak czy siak organizatorzy na pewno nie mają powodów do narzekań. W każdym razie po odebraniu opasek załapaliśmy się na końcówkę koncertu Power Trip na najmniejszej scenie zwanej „The Shrine”. Szybki i konkretny crossover mógł się podobać, zespół zgromadził całkiem spora publikę, także brzmieniowo było jak najbardziej ok. Chwilkę później szybki rzut okiem na Soulfly na drugiej, również plenerowej scenie. Nie jestem fanem, nie słucham oraz uważam, że pan Cavalera najlepsze lata ma raczej za sobą i te kilka chwil, przez które gapiłem się z daleka na występ zespołu raczej tego przekonania nie zmienią – aczkolwiek masa ludzi zgromadzona i świetnie się bawiąca pod scena miała chyba inne zdanie na ten temat.
Po 18 przyszedł czas na wejście do hali, gdzie mieściła się scena główna. Była to moja pierwsza wizyta w tym obiekcie i przyznać trzeba, że robi on wrażenie swoimi gabarytami. Ale nie o kunszt architektoniczny tu przecież chodziło, a o zbliżający się występ Testament. Punktualnie o wpół do siódmej ekipa dowodzona przez Erica Petersena i Chucka Billego zaczęła swój występ, podobno od tytułowego numeru z ostatniej płyty. Dlaczego podobno? Ano dlatego, że brzmienie podczas ich występu to była taka SRAKA, że trzeba się było domyślać co grają! Z początku była tylko perka i chórki (!), potem wlazł wokal, ale znów kosztem gitar, no po prostu masakra. Staliśmy na wysokości konsolety, czyli w miejscu, gdzie teoretycznie powinno być najlepiej słychać, było tak źle, że po prostu to nie przystoi na imprezie takiej rangi. Szkoda koncertu, bo panowie naprawdę się starali, można sobie było popatrzeć jak wymiata taki pan Skolnick, słychać jednak tego nie było. Repertuar – marzenie, bo było i trochę nowych rzeczy, były klasyki typu „Into the pit”, była wreszcie reprezentacja moich ulubionych czasów w postaci choćby „DNR” czy „Low”. Tak właśnie na wysokości „Low” się nieco dźwięk poprawił (co nie znaczy, że zrobiło się super – nie, po prostu było słychać cokolwiek), niesmak jednak pozostał. Przy dźwiękach „Electric Crown” zaczęliśmy ewakuację na koncert Possessed.
Jeszcze mała refleksja – poprzednio widziałem Testament na Metalmanii 2007, gdzie zespół był niby headlinerem – i tez brzmienie było słabe. Nie wiem z czego to wynika, kapela na płytach od lat zabija jeśli chodzi o produkcję a na żywo… Nie wiem, czy mają swojego akustyka czy nie, ale naprawdę w tej lidze takie rzeczy nie powinny mieć miejsca. No ale czas nadszedł najwyższy na Possessed. Nie słyszałem jeszcze nowej płyty, ale w dużym skrócie: panowie pozamiatali. Nowe numery świetnie wtopiły się między klasyki, Jeff mimo pięćdziesiątki na karku i „uziemieniu” na wózku wymiatał jakby miał ze 20 lat mniej a brzmieniowo jak i wykonawczo wszystko było w jak najlepszym porządku. I na pewno nie była to żadna rekonstrukcja historyczna, ale jeden z najlepszych deathowych koncertów jaki widziałem. No i tak, Possessed było w zasadzie jedynym zespołem, który koniecznie i bezwzględnie „musiałem” tego dnia obejrzeć, po ich występie przyszedł więc czas na zwiedzanie – stoisk z płytami, koszulkami itd. Nie było może jakoś bardzo dużo, ale wybór jak i ceny były bardzo zachęcające. Z ciekawostek można wymienić aż cztery rodzaje uwarzonego specjalnie na festiwal piwa. I tutaj dałem popis, bo stwierdziłem, że spróbuję sobie któregoś drugiego dnia. Oczywiście drugiego dnia po tym piwie już śladu nie było… Ale wracając do muzyki – chwilę rzuciłem okiem i uchem na Powerwolf, zespół o którym wiem tyle, że istnieje, co chyba tylko dowodzi mej ignorancji, gdyż pod sceną zameldował się prawdziwy tłum ludzi, którzy świetnie się bawili do tej skocznej muzyki. Chwilę później myk do środka, gdzie zaczynał się właśnie koncert Amon Amarth. I znów – gdzieś przegapiłem moment, w którym ta kapela z zapchajdziury grającej na festiwalach o 16 stała się aż taką gwiazdą. Płyta Tauron Areny praktycznie się zapełniła, Szwedzi zaczęli koncert od swojego chyba największego hiciora, czyli Pursuit of the vikings i jak nie jest to „moja” muza, tak złego słowa nie powiem – bardzo dobrze to było zagrane, brzmiało świetnie, do tego jeszcze doszła bogata oprawa (jakieś ognie, „rogaty” podest na bębny, nawet jacyś rycerze z mieczami się pojawiali). Nie jest to zespół, którego z własnej nieprzymuszonej woli słuchałbym z płyt, jednak na żywo ta dosyć prosta mieszanka melodyjnej szwedzizny z viking metalem wypada doskonale. Nie zostałem jednak do końca, bo z czystej ciekawości chciałem zerknąć co też zaprezentuje Batushka w wersji z Bartem. Przy tej okazji można było się przekonać na ile reprezentatywna jest ta „nasza” internetowo-zinowa metalowa bańka – nie było żadnych gwizdów, śmieszkowania i okrzyków. Co więcej – tam chyba większość ludzi nie miała pojęcia, że jakiś rozłam nastąpił. W każdym razie była bogata scenografia, była muzyka z „Hospodi” i sprawnie zagrany koncert bez żadnego kontaktu z ludźmi. Nie jestem fanem ani pierwszej płyty, ani którejkolwiek z obecnych inkarnacji grupy i dosyć mocno mnie ta twórczość zaczęła usypiać, więc udałem się zerknąć na In Flames. No i cóż, pamiętam ten zespół z czasów jak jeszcze grali mniej więcej death metal. Takiego „Claymana” to do dziś lubię sobie zapodać. Tak więc to co zobaczyłem na scenie mogło zaboleć – alternatywny metalcore z typem za parapetami i dużą ilością cukru w cukrze. Po tym jak panowie zagrali (pocąc się przy tym okrutnie) „Pinball map” ze wspomnianego „Claymana” uciekłem, bo… po prostu nie chciałem sobie psuć obrazu lubianej niegdyś kapeli. Choć trzeba przyznać, że w tej swojej obecnej kategorii panowie wypadają nieźle. Headliner dnia pierwszego, czyli Slipknot kazał na siebie trochę czekać (jedyna obsuwa tego dnia, ale to i tak kilka minut) – po „for Those about to rock” AC/DC z taśmy po (bardzo solidnie już napełnionej) hali rozniosły się dźwięki „People=shit” i znów nie brzmiało to najlepiej (choć na pewno lepiej niż Testament…). Po drugim numerze, czyli „(sic!)” stwierdziliśmy z panem Prezesem, że starczy tego dobrego i udaliśmy się w drogę powrotną na Śląsk.
26.06.2019
Dnia drugiego dotarłem na teren imprezy na tyle wcześnie, że załapałem się na Municipal Waste. Trochę balem się tego dnia, bo o ile we wtorek było po prostu gorąco, tak w środę temperatura mocno już przekraczała granice rozsądku. Na szczęście i kapele, i publika dały radę… Wracając do muzyki – ekipa z Wirginii skutecznie przywaliła tym swoim wyluzowanym crossoverem, prezentując dosyć przekrojowy materiał, sięgając też np. do rzeczy z płyty „Art of partying” z 2007 roku. Znów jednak nie widziałem całego występu (naprawdę szkoda, że koncerty na siebie zachodziły; może gdyby impreza była w weekend ułożono by to z większym luzem?) bo trzeba było biec na Carcass. Angoli widziałem jedenaście lat temu na Brutal Assault i… bardzo się na ich występie wtedy zawiodłem. Nie oczekiwałem teraz wiele (zwłaszcza, że ostatni album uważam za raczej średniawy) i bardzo miło się rozczarowałem. Wprawdzie Jeff Walker wyraźnie zmasakrowany upałem po jednym numerze stwierdził, że jest już chyba na to za stary, jednak panowie przywalili naprawdę konkretnie. Przekrojowy set z naciskiem na „Heartwork” i „Necroticism” naprawdę mógł się podobać, zresztą pod sceną zrobił się w pewnym momencie całkiem konkretny młynek, z tumanami kurzu i tego typu atrakcjami. Muzycy wprawdzie wyglądają obecnie raczej jakby się urwali z Hawkwind niż na death metalowych herosów, muzycznie to jednak wciąż się broni. Na koniec pan Walker obiecał nowy album na przyszły rok. Zobaczymy. Aha, na plenerowych występach (z wyjątkiem Kinga Diamonda oczywiście…) tego dnia było wyraźnie luźniej niż dzień wcześniej, nie wiem jak całościowo wypadła frekwencja, bo do hali nawet w środę nie weszliśmy (tak, wiem, na pewno liczyliście na obszerny opis morderczych gigów Within Temptation i Sabaton ;) ), ale chyba było mniej ludzi – co mnie trochę zdziwiło, bo skład wydawał się mocniejszy, nieważne.
Po Carcass udałem się na „The Shrine” zerknąć na Crowbar. Nie jaram się tymi klasykami sludge już jak kiedyś, ale byłem bardzo ciekaw co też ekipa brodatego Kirka zaprezentuje. I… trochę się zawiodłem. Niby był ciężar, luz i konieczny w takiej muzie muł i brud, ale chyba po prostu to jednak nie dźwięki na aż tak chore temperatury. Bez bicia przyznaje – po paru numerach wymiękłem szukając nawodnienia.
Emperor zagrał to samo co zwykle, dla tych samych co zwykle, czyli niekoniecznie dla mnie. To już nie ma nic wspólnego z black metalem, to po prostu duża, rockowa produkcja. I bardzo dobrze – po co udawać kogoś, kim się już dawno nie jest, dobrą muzę zawsze jednak dobrze przypomnieć. Zagrane zostało praktycznie to samo co dwa lata temu na Metalmanii. Słuchałem trochę jednym uchem z oddali a gdy pojawili się znajomi wygrała opcja pod tytułem piwo.
Immolation na najmniejszej scenie dostali chyba najbardziej niewdzięczną godzinę, bo bezpośrednio przed Kingiem Diamondem. Z początku znów niedomagało brzmienie, jakby jechali z samych paczek i odsłuchów. Szybko jednak to naprawiono i było jak to zwykle na Immolation – czyli miazga. Znów po paru numerach konieczna była ewakuacja, bo koncert Kinga Diamonda należało obejrzeć w całości! Zainstalowałem się obok konsolety, tak żeby widzieć dobrze całą scenę. Po minimalnej obsuwie (spowodowanej przez puszczony z taśmy „The Wizard” Uriah Heep) kurtyna opadła, oczom licznej publiki ukazała się dosyć prosta, ale efektowna scenografia (podesty, rampy, klimatyczne światła) i rozpoczęły się muzyczne opowieści o nawiedzonych domach, duchach i innych bezsennych nocach. Brzmienie – żyleta. Gitarowa robota panów LaRocque i Weada – mistrzostwo. Król w doskonałej formie wokalnej (gość 63 lata, po poważnej operacji serca, w pełnym wystroju na takim upale… szacun!), do tego małżonka Kinga wspomagająca męża wokalnie oraz wcielająca się w różne demoniczne postaci aktorka. Całościowo był to moim zdaniem idealny miks rockowego teatru z doskonałym muzycznie koncertem. Ucieszyły mnie świetnie zagrane numery z „The Eye” (pierwszy raz grane na żywo na tej trasie „Behind these walls” oraz zagrany na bis „Burn”), doskonale zabrzmiało „Halloween” i złowieszcze „Voodoo”, premierowy numer niczym nie odbiegał od klasyków a wręcz był jednym z jaśniejszych punktów występu. Troszkę szkoda, że zabrakło choćby „Family Ghost” (ale na poprzedniej trasie grano album „Abigail” w całości, stad pewnie tylko trzy numery z tej płyty) czy czegokolwiek z repertuaru Mercyful Fate. Mimo tego nikt chyba nie miał prawa czuć się zawiedziony tym występem – King Diamond pokazał kto tu rządzi i tyle. W tym momencie impreza się już dla mnie skończyła – występ Sabaton to nie było coś, dla czego zarywałbym nockę, zwłaszcza, że na drugi dzień czekała kochana praca.
Podsumowując: Tegoroczny Mystic festiwal (niby szósta edycja, ale umówmy się – po takiej przerwie można to potraktować jako zupełnie nową imprezę) wypadł bardzo dobrze. Poza fatalnym dźwiękiem na Testamencie wszystko było w jak najlepszym porządku, tak organizacyjnie jak i muzycznie. Ilość punktów piwno – jedzeniowych jak i merchowych była wystarczająca, wszystko odbyło się o czasie… w zasadzie jedyny minus był taki, że impreza była w środku tygodnia, choć pewnie dzięki temu łatwiej było na festiwal bądź co bądź nie mający jeszcze wyrobionej marki ściągnąć aż tyle gwiazd. Można marudzić na „komerchę” typu Sabaton czy Within Temptation, jednak nie czarujmy się – Metalmania próbowała trzymać się wyłącznie podziemia i klasyki i skończyło się jak się skończyło… Ogłoszono już przyszłoroczny termin kolejnej edycji „mistycznej” imprezy i jeśli znów choć kilka ciekawych rzeczy będzie to ja z dziką radością się na ten spęd wybiorę.
Pudel
