DAMNATION GALLERY – BROKEN TIME
(9 listopada 2020, napisał: Robert Serpent)

Otwierając paczkę od Prezesa i wyciągając krążek Damnation Gallery, w myślach, a może i na głos, zadałem sam sobie pytanie „co to jest do kurwy nędzy?”. Nie będę ukrywał, że pierwsze wrażenie nie było zbyt przychylne dla tej włoskiej kapeli i całość wydała mi się dość komiczna. Poczynając od okładki zdobiącej album, a kończywszy na całokształcie. Jest takie powiedzenie, które powtarzał mi zawsze ojciec, „co masz zrobić jutro zrób dzisiaj”, ale patrząc na ten krążek postanowiłem nie pisać recenzji jutro, tylko odłożyć ten obowiązek w czasie na bliżej nieznaną przyszłość. W końcu jednak nadeszła chwila i postanowiłem być twardzielem niczym Boguś Linda w swoich kultowych rolach i po pierwszych dwóch utworach miałem ochotę natychmiast rzucić krążkiem w kąt. Nie zrobiłem tego, ponieważ moją uwagę zwrócił trzeci utwór pt. „Nbaya”, ale o tym poniżej.
Damnation Gallery określa swoją twórczość jako „horror metal”, a konkretniej mówiąc jest to muza oparta głównie na klasycznym heavy metalu z elementami thrash metalu i czasami słyszalnymi wątkami death metalowymi, ale punktem wyjścia jest tutal klasyczny metal.
Od razu zaznaczę i podpadnę żeńskiej części czytającej te słowa, że popisy wokalne Scarlet doprowadzają mnie do szału. Próby śpiewania czystym głosem wypadają marnie i o ile jeszcze mocniejsze partie podchodzące pod growl są całkiem znośne to heavy metalowe śpiewanie wypada bardzo kiepsko i brzmi jakby Scarlet najadła się czekolady i siedziała na sraczu mając konkretne zatwardzenie. Szczególnie wycie w drugim utworze na płycie („Hunting Night”) było dla mnie prawdziwą próbą cierpliwości, jakoś wytrzymałem i dobrze się stało, bo grać Damnation Gallery potrafi i tak naprawdę płyta zaczyna się rozkręcać od wspomnianego wyżej „Nbaya”. Nie jest oczywiście tak, że nagle opada kurtyna i dostajemy muzykę najwyższych lotów. Obiektywnie rzecz ujmując, Damnation Gallery słabsze momenty przeplata ciekawszymi partiami riffów, czasem gitarzysta popisuje się solówką, basista też solidnie odgrywa swoje partie, od czasu do czasu wysuwając się na pierwszy plan. Jednym słowem wstydu nie ma.
Problemem „Broken Time” jest jego nierówność, ciekawe pomysły są niekiedy niszczone przez niepotrzebne i przymulające motywy, a nad całością unoszą się wokale Scarlet i momentami doprowadzają mnie do ataków kurwicy. Nie jest na szczęście tak źle jak się zapowiadało na początku, ale do ideału droga daleka. Album można sprawdzić jako ciekawostkę, ale pisząc te słowa, akurat w uszach rozbrzmiewa „The Unnamed” i dochodzę do wniosku, że Scarlet jednak chyba miała faktycznie spory problem z siedzeniem „na tronie”, bo nie da się tego „wycia” słuchać na spokojnie. Kobieta nie zna słowa „litość” i konsekwentnie wydobywa z siebie odgłosy, które można nazwać próbami śpiewania. Ciekawostka, we wspomnianym „The Unnamed” pojawia się gościnnie Steve Sylvester z Death SS i wspiera główną bohaterkę tej recenzji.
Sportowo rzecz ujmując, zespół balansuje na granicy trzeciej ligi raczej bez perspektyw na awans wyżej, ale przecież nie wszyscy mogą być w elicie.
Wyd. Black Tears of Death, 2020
Lista utworów:
1. Edge of a Broken Time
2. Hunting Night
3. Nbaya
4. Eclipse of Mind
5. Inferno
6. The Unnamed
7. Angoscia
8. White Lines
9. Iceberg
Ocena: +5/10
https://www.facebook.com/damnationgallery
