STARLESS DOMAIN – EOS
(3 marca 2020, napisał: Robert Serpent)

Nie znałem do tej pory tego projektu, a mam takie prawo, bo jest to świeżutki twór na scenie. W momencie gdy zabierałem się za odsłuchiwanie debiutanckiego krążka okazało się, że panowie ze Starless Domain nagrali już drugi krążek i split z cypryjskim Tome of the Unreplenished, w dodatku wszystko to miało miejsce w 2019 roku, czyli w rok po powołaniu do życia zespołu. Muszę przyznać, że tempo spore i jeśli ci Amerykanie nie zaciągną hamulca ręcznego i w dalszym ciągu będą z taką częstotliwością wypuszczać kolejne nagrania to wkrótce staną się konkurencyjni dla najbardziej płodnych kapel.
Tyle tytułem wstępu… A teraz do rzeczy. Mam problem z tym krążkiem, ponieważ słuchając „EOS” towarzyszy mi huśtawka nastrojów. Nie jest to materiał skomplikowany, ale nie oznacza to, że jest łatwy i przyjemny, mało tego, wiele osób może doprowadzić do szału. A dzieje się tak, ponieważ Starless Domain na swoim debiucie nagrał jeden długaśny kawałek, trwający blisko 60 minut. Blisko godzinne obcowanie z tym materiałem może doprowadzić do obłędu. Ja w muzyce szukam całkiem innych doznań i po prostu nasze drogi od samego początku trwania „EOS” się rozmijają. Amerykanie obracają się w klimatach atmosferycznego ambient/black metalu, a na swoim debiutanckim albumie przez blisko godzinę wałkują w kółko ten sam motyw. I tak, słychać tutaj jakiś chory krzyk, który występuje w roli wokalu, do tego trochę cofnięte ścieżki gitar, które na zasadzie szumu tworzą całość ze sporą ilością klawiszy. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że gdybym w pewnym momencie przestał słuchać tego krążka i zostawił włączony odtwarzacz i wrócił za jakiś kwadrans to odniósłbym wrażenie, że odtwarzacz mi się zawiesił lub oszalał i w kółko wskakuje na tę samą ścieżkę. Taki jest ten album. Żeby być sprawiedliwym, dodam, że po iluś tam minutach raczej bolesnej przeprawy z twórczością Starless Domain pojawiają się akustyczne gitary i coś zaczyna się dziać. Niestety jest to tylko chwilowa odskocznia, bo po chwili Amerykanie wracają do dobrze znanego motywu z szumiącymi gitarami i tym wkurwiającym krzykiem jebniętego typa.
Podejrzewam, że ten album może zryć banię przy odpowiedniej ilości dragów. Nigdy się w to nie bawiłem i pewności nie mam, ale jazda może być gruba. Ja, tak jak wspomniałem, mam duży problem z tym krążkiem i moje odczucia podczas obcowania z nim skaczą niczym cycochy Grażyny na koncercie ulubionego zespołu disco polo. Zdarzają się ciekawe motywy czy pomysły, ale giną w morzu jednostajności. Ta jednostajność właśnie powoduje, że między mną a Starless Domain nie zaiskrzyło. Szczerze powiedziawszy mając do wyboru całe setki płyt, do których chce się wracać jak najczęściej i taki „EOS”, oczywistym wyborem będzie pierwsza opcja. Może kiedyś powrócę do tego krążka, ale szanse są raczej marne. Nie moja liga, nie moje klimaty, nie odnajduje się w tej muzie. Wiem jednak, że są ludzie, którzy „czują” takie granie i „EOS” może im umilić kilka wieczorów.
Wyd. Aesthetic Death, 2019
Lista utworów:
1. EOS
Ocena: 5/10
