White Ward – Love Exchange Failure
(29 października 2019, napisał: Prezes)
Zazwyczaj zacząłbym tego typu recenzje od delikatnej szydery. Byłoby pewnie coś o post-black metalu, coś o bezkofeinowym latte na sojowym odtłuszczonym mleku, o pięknie zaczesanych grzywkach i starannie przystrzyżonej brodzie… W tym przypadku jednak nie ma się co śmiać. Śmiać się po prostu nie wypada, bo nowy album White Ward muzycznie broni się sam i człowiek nie musi już zwracać uwagi na nic więcej. Ja już za pierwszym przesłuchaniem „Love Exchange Failure” dałem się złapać w sieć i trzyma mnie do teraz. Jeśli ktoś nie miał wcześniej nic do czynienia z tą nazwą to śpieszę wyjaśnić, że Ukraińcy (w wielkim skrócie) łączą w swojej muzyce wpływy black metalu, czy też raczej post-black metalu z jazzem. Brzmi zaskakująco? Na pewno i choć oni przecież nie są pierwszymi, którzy porywają się na taki mariaż, to jednak z pozoru wydaje się on dziwny i trudny do ogarnięcia dla przeciętnego słuchacza czarnej sztuki. A jednak! White Ward nie boją się łączyć tych z pozoru odległych przecież muzycznych światów i robią to tak gładko i naturalnie jakby to była bułka z bananem. Zadziwia przede wszystkim to jak ten materiał jest łatwo przyswajalny. Tutaj nie ma zgrzytów, jakiegoś dopasowywania „na siłę” nie pasujących do siebie puzzli. Oczywiście zdecydowanie więcej tu black metalu, to on jest jednak stroną dominującą, ale momentów gdzie przeważa jazz jest tu naprawdę sporo. Raz jedna, raz druga strona przejmuje kontrolę, ale zdarzają się też momenty, gdzie te dwa muzyczne byty zgodnie współistnieją. Na przykład na huraganowy motyw z blastami i szybkimi tremolami nałożone są jeszcze nieco melancholijne dźwięki saksofonu. Brzmi to wszystko dość zaskakująco ale w odbiorze jest naprawdę… przyjemne.
Na pewno specem od jazzu nie jestem, ale nie spodziewajcie się tutaj jakiegoś ciepłego plumkania rodem z Nowego Jorku. Bardziej stawiałbym na muzykę flmową, która kojarzy mi się z polskimi dramatami albo filmami sensacyjnymi z lat 80. i 90. Wystarczy posłuchać tylko niektórych partii saksofonu, a człowiek już przed oczami ma nocną panoramę jakiegoś wielkiego miasta. Zresztą termin używany przez wytwórnię „late-night atmospheric jazz” oraz sama oprawa graficzna tej płyty już potwierdzają że ten trop jest dobry. Jak chwilę wcześniej wspomniałem, zbyt wielkiej styczności z tego typu muzyką nie mam, ale takie ponure i niepokojące dźwięki zachęciły mnie mocno do poszukiwań i baczniejszego przyjrzenia się temu gatunkowi.
W odbiorze pomaga na pewno też brzmienie, które jest naprawdę zawodowe. Delikatne klawisze, lekki saksofon i przyjemny, ciepły basik a obok lodowate gitarowe riffy i precyzyjna perkusja. Nie przeszkadza nawet, że ten materiał trwa tak długo. Zazwyczaj albumy trwające ponad godzinę są dla mnie ciężko przyswajalne, ale tu mamy prawie 70 minut muzyki które mija praktycznie nie wiadomo kiedy. Dla mnie ten materiał to spore zaskoczenie i to pozytywne, choć zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy mogą podejść entuzjastycznie do tak osobliwego muzycznego konglomeratu. Warto jednak sprawdzić bo może, tak jak w moim przypadku, „zażre” od pierwszego przesłuchania.
Wyd. Debemur Morti Productions, 2019
Lista utworów:
1. Love Exchange Failure
2. Poisonous Flowers Of Violence
3. Dead Heart Confession
4. Shelter
5. No Cure For Pain
6. Surfaces And Depths
7. Uncanny Delusions
Ocena: 9/10