Metalmania 2018
(12 kwietnia 2018, napisał: Pudel)
Data wydarzenia: 07.04.2018

Praktycznie do samego końca zastanawiałem się, czy ruszyć cztery litery na tegoroczną Metalmanię – line up wprawdzie był ciekawy, jednak z większością wykonawców miałem tak, że chętnie bym zobaczył, ale też bym nie umarł odpuszczając ich występ. Koniec końców dwa dni przed imprezą nabyłem bilet i dnia siódmego kwietnia około 11:00 stawiłem się w „Spodku”. Na małej scenie produkowała się Ketha, ja jednak ogarniałem szatnię, opaskę, stoiska z płytami(których było milion!) i tym podobne, po czym ciut przed 11:30 udałem się na oczywiście jeszcze mocno pustawą płytę.
Prowadzący imprezę redaktor Szubrycht przywitał ludzi, krótko i zwięźle zapowiedział pierwszego wykonawcę, no i ruszyło… przy czym początek koncertu Wolf Spider mocno mnie rozbawił, bowiem muzycy stawili się na scenie przebrani za Batjuszkę i Morowe – tj. w kapturach i maskach(wokaliście ta maska dosyć skutecznie uniemożliwiała śpiewanie). Po pierwszym numerze(a był to „To Twój czas”) okazało się, że cała ta szopka po to, by przedstawić nowego wokalistę. Potem polecieli panowie i pani już normalnie, największy aplauz wzbudziły oczywiście zagrane na koniec rzeczy z debiutu – „Zemsta mściciela” i „Memento mori”. Zespół zabrzmiał dobrze, zagrał z kopem i generalnie wypadło to o wiele lepiej niż na klubowym gigu, jaki widziałem we wrześniu zeszłego roku. Tłumów na płycie może nie było, ale też nie oglądało tego występu 50 osób… Nie wiem ile osób, ale na pewno mniej niż na Pająku stawiło się na InSammer, bo raczej wszyscy postanowili w czasie występu tej niezbyt pasującej do profilu imprezy grupy robić co innego. W tym ja. W tak zwanym międzyczasie obejrzałem chwilkę występu Roadhog i utwierdziłem się tylko w przekonaniu, że to muza nie dla mnie, choć panowie mają fajne koszulki i inspiracje. Mój powrót pod dużą scenę nastąpił wraz z koncertem Xentrix. Za młody jestem ̶n̶a̶ ̶H̶e̶r̶o̶d̶a̶ na kombatanckie opowieści o Headbanger’s ball, trochę jednak Xentrixa słuchałem w apogeum swojego zainteresowania thrashem, które wypadło jakieś 15 lat temu. Niewiele jednak z tego pamiętam – występ w każdym razie był ok, żwawy, choć nieco toporny thrash odegrano bardzo przyzwoicie, pod sceną rozkręcił się niezły młynek(dwóch panów opuściło go nie o własnych siłach, choć to raczej wina C2H5OH – niby kto na festiwalu nigdy nie zalał ryja niech pierwszy rzuci kamieniem, ale do tego stopnia się zrobić o 13 to jednak „szacun”). Kilka razy znikała gitara i już się bałem, że będzie taka nędza nagłośnieniowa jak rok temu(gdzie na Sodom na przykład gitary nie było słychać niemal wcale – przez cały występ), na szczęście nie było źle.
Dalej Skyclad – znów jakieś 90% publiki znalazło inne rzeczy do roboty w trakcie ich występu, ja jednak byłem twardy, bo mam do tej grupy sentyment. Zespół zagrał sprawnie, z jajem i udowodnił, że folk metal to naprawdę nie muszą być smuty grane na mchu i paproci ani też nie wesołkowate potupaje – po prostu dobry heavy metal, podbity skrzypcami i gitarą akustyczną. Oczywiście szkoda, że nie ma już w składzie M. Walkyiera, jednak koncert był naprawdę niezły, choć krótki. Dead Congregation. No i tutaj impreza zaczęła się na serio. Na płycie poważnie się zagęściło, mroczne intro i… znów brzmienie z dupy, na szczęście szybko skorygowane – dalej było daleko od ideału, ale paradoksalnie jak dla mnie zmulone gitary i czasem będący na granicy słyszalności wokal zrobiły niesamowity klimat – zrobił się z tego jeden wielki death/doomowy walec(zdominowany oczywiście przez materiał z ostatniej dużej płyty – „Promulgation of the Fall”.
Po emocjonującym występie Greków przyszedł czas na piwko, rozmowy, jeszcze więcej piwka i w efekcie spóźniłem się na pierwszy numer Mekong Delta. Podobnie jak w przypadku Xentrix – zdecydowanie bardziej jarałbym się ich występem 15 lat temu. No ale nie widziałem w Mega clubie, to dobry i Spodek, choć zespół nie zgromadził takiej publiki jak Dead Congregation, nie był to też porywający, doskonały koncert jak rok wcześniej Coroner – znów pojawiły się problemy z gitarą w efekcie czego jeden numer zespół zagrał w konfiguracji bębny-bas-wokal! Dalej było już dobrze. Te popieprzone, połamane granie chyba jednak większe wrażenie robi na płycie – tylko jedno wiosło i orkiestracje z taśmy to jednak nie do końca „to”. Przyznam, że najbardziej podobała mi się interpretacja Chaty Baby Jagi Mussorgskiego. Koniec końców warto było to zobaczyć, wyrobić sobie własne zdanie – zespół koncertuje niezwykle rzadko. A ja chyba bym wolał zobaczyć ich w jakiejś mniejszej sali z doskonałą akustyką(filharmonia?). Po Delcie Mekongu sprint pod małą scenę, gdzie wystąpiło Terrordome. Co tu pisać? Nieziemskie tempo, równiutko, strasznie głośno przez co niezbyt selektywnie… ale to nie Pink Floyd, bawiłem się doskonale. Co dobre szybko jednak się kończy, zwłaszcza, że trzeba było mknąć na Destroyer 666. Byłem ciekaw jak to wypadnie, zespół lubię, jednak „hajp” w ostatnim czasie uważam za troszkę przesadzony a ostatnia EPka delikatnie mówiąc lekko zawiodła(w przeciwieństwie do doskonałego albumu „Wildfire”!). Destrojera nie ominęły lekkie problemy techniczne(tak, tak – z gitarą) przez co początek się lekko opóźnił, ale jak już ruszyli, to nie było czego zbierać. Taka muza to koncertowy samograj a KK Warslut i koledzy zdecydowanie nie odwalali pańszczyzny, tylko zagrali z pełnym zaangażowaniem. Płyta napełniła się mocno, chyba bardziej niż na jakimkolwiek zespole rok temu(a i na sektorach nie było już tak pusto), poleciały hiciory w rodzaju „I am the wargod” zaś pan lider paradował dumnie w koszulce Kata. Czegoś chcieć więćej?!
Po australijsko-brytyjskiej machinie nadszedł czas na Kata z Romanem. Znów byłem ciekaw jak to wypadnie, z Jackiem Hiro zespołu jeszcze nie widziałem. Za to prawda jest taka, że zespół gra obecnie wszędzie, także w salach, które na takie koncerty się nie nadają, przez co nie zawsze to brzmi jak należy, forma też nie zawsze optymalna… no i początek koncertu takim malkontentom jak ja zamknął buzie dosyć skutecznie – „Czarne zastępy” i „Mag-Sex” przejechały po ludziach jak walec, brzmienie potężne, świetne. Dalej emocje nieco opadły przy „Trupie” z „Biało czarnej” by za chwilę znów sięgnąć zenitu przy drugim „Diabelskim domu”, „Głosie z ciemności” czy „Szyderczym zwierciadle”. Zagrano „Strzeż się plucia pod wiatr”, co na tej imprezie mnie osobiście rozbawiło, można było pokrzyczeć o płynącym dalej okręcie i na koniec udać się do „Wyroczni”. Muzycy w formie, Roman – no wiadomo, że wyższych partii nie wyciąga(a czemu to sobie w jego biografii przeczytać możecie), jednak całkiem zgrabnie omija trudniejsze momenty… szkoda, że zespół rozmienia się na drobne grając po jakichś izbach pamięci, gdzie nie ma to najmniejszych szans zabrzmieć jak należy. No ale taki lajf widać. Mała dygresja: zawsze wszyscy marudzą, że na tego typu imprezach gra jakiś Kat czy inny Vader, a potem zawsze na tych właśnie wykonawcach jest najlepsza lub prawie najlepsza frekwencja. Nie inaczej było tym razem.
No ale Roman Romanem, kolejne atrakcje były tuż tuż – najpierw Asphyx. No i co ja mam tu napisać? Pan Martin na początku zapowiedział dawkę prawdziwego death metalu i jak przywalili, to zbierać nie było czego. Mieszanka rzeczy z ostatnich – świetnych przecież – płyt oraz pierwszych dwóch po prostu zabiła. A końcówka w postaci „The Rack” i „Last one on earth” to już było absolutne zniszczenie. Po Asphyxie chwilkę oglądałem Voidhanger, ale niezbyt szło się dopchać blisko, to co słyszałem było jednak bardzo, bardzo zachęcające. No i dla wielu wielki finał – Emperor. Nie jestem fanem, nie porywa mnie ta muza, nie do końca ją chyba kumam. Niemniej! Koncert był perfekcyjny i zawodowy. Ihsahn może i wygląda jak regionalny przedstawiciel handlowy firmy prdukującej bio-hummus, ale ryknąć(orz zaśpiewać) dalej potrafi porządnie, reszta muzyków stanowiła raczej tło, choć daj Szatanie każdemu takie tło. Szczególnie Trym za bębnami robi wrażenie. Oczywiście wiadomo było, co będzie grane, więc najpierw poleciało całe „Anthems…”, potem jeden numer z „IX Equilibrium” oraz trzy z „In the nightside eclipse” – i oczywiście to przy nich bawiłem się najlepiej. Jeszcze jakby jakieś „Night of the graveless souls” polecialo… ale nie ma co narzekać, w porównaniu do zeszłorocznej „gwiazdy” – Samael – Emperor wypadł jak Ferrari przy Golfie dwojce. Na Animę Damnatę nawet się nie pchałem, czekając spokojnie na Napalm Death. Znów realizator chyba zaspał – z początku gitara i bas za cicho, potem ginął bas, ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że Embury, Greenway, Herrera i zastępujący Harrisa John Cooke skutecznie wszystkich obudzili tym swoim niepowtarzalnym grindem. Setlista przekrojowa – sporo z debiutu, bylo „Suffer the children”, było coś z wydanej dopiero co kompilacji, były covery Anti Cimex i Dead Kennedys. Oczywiscie nie było już takiego tłumu jak na Emperor, ale nie było też pusto. Na tym mój udział na Metalmanii się zakończył – planowałem jeszcze zerknąć na Ragehamer, ale wygrała opcja wejścia za 10 minut do tramwaju… Podsumowując: edycja jak najbardziej udana, wyeliminowano większość niedogodności z zeszłego roku, poprawiło się brzmienie, wszystko odbyło się punktualnie, piwo było lepsze(bo nie Tyskie… słychać narzekania, że dycha za 0,4 to za dużo – no jest to sporo, ale z drugiej strony widząc, jak niektózy już koło południa poodlatywali, to strach pomyśleć, co by było, gdyby bylo za piątkę – zresztą podobno policja nie wlepiala mandatów, więc jak ktoś chciał to dał sobie radę), oferta stoisk z płytami była przebogata. Frekwencja moim skromnym zdaniem niezła – płyta bywała prawie pełna, na sektorach ktoś tam siedział. Zapewne organizatorzy woleliby, żeby ludzi było dwa razy tyle, ale z drugiej strony kto taką publikę zapewni? Chyba tylko kapele pokroju Slayera. Na które przychodzi trochę inny typ ludzi, tylko na ten jeden występ, co znów mogłoby popsuć klimat… W każdym razie chyba jasno bylo po ilości ludzi na płycie widać, że warto stawiać na może nienajmłodsze, ale też nie geriatryczne kapele typu Destoryer 666 czy zwłaszcza Dead Congregation. To co, widzimy się za rok?
