Destruction, Nervosa, Gonoreas – Mega Club, Katowice
(25 stycznia 2017, napisał: Pudel)

Gdy ogłoszono polskie koncerty Destruction (któremu początkowo miał towarzyszyć szwedzki Enforcer) pomyślałem sobie, że przecież niedawno widziałem ten zespół a ich „powrotny” materiał, czyli „All hell breaks loose” to była jedna z ostatnich kaset jakie kupiłem. Dopiero po chwili sobie uświadomiłem, że to „niedawno” to było dziesięć lat temu na Metalmanii a rzeczoną taśmę kupiłem w Rzeszowie, lat temu szesnaście lub siedemnaście. Ok, spoko. W każdym razie postanowiłem ruszyć cztery litery do „kultowego” Mega Clubu w ten mroźny styczniowy wtorek. Dotarłem pod ów ekskluzywny lokal mniej więcej o 18:30, kiedy to na scenę miał wyjść pierwszy support, czyli szwajcarski zespół Gonoreas. I faktycznie, kwartet już się produkował gdy wlazłem na główną salę. Wyglądało to mówiąc szczerze nieszczególnie – na sali kilkadziesiąt osób (przy czym raczej bliżej trzydziestu niż dziewięćdziesięciu), wokalista kapeli w skórzanej kurtce, bo… klub nie uznał za stosowne zapewnić jakiegokolwiek ogrzewania. Ja rozumiem – jest zima, ma być zimno, impreza w tygodniu, ludzi nie zapowiadało się dużo, więc koszty… Ale naprawdę nie dało się choć jakiejś dmuchawy ustawić? Zwłaszcza, że nie mówimy tu o jakimś podłym skłocie, tylko o klubie, który na każdym kroku się asi kto to u nich nie grał – ciekawe, czy gdyby w Katowicach było cokolwiek innego to też by mieli czym się chwalić, hehe. Ale dobra, przejdźmy do muzyki Szwajcarów. Panowie grali coś co można by nazwać mieszanką heavy, amerykańskiego power no i thrash metalu. Całkiem to było żywiołowe i mogło się podobać, mimo że kawałki panowie mają raczej długie. Spodobały mi się zwłaszcza numery „Viking” i „Devil at the crossroads”. Pod koniec jednak trochę zaczęła mnie ta twórczość nużyć. W odbiorze na pewno nie pomagało mocno dudniące, zbasowane brzmienie, choć to niekoniecznie wina kapeli – przy pustej sali ciężko czasem wyciągnąć dobry sound. W każdym razie Gonoreas sprawia wrażenie kapeli może takiej drugoligowej, za to z dosyć ciekawymi pomysłami i dobrym wokalistą. Po – zgodnej z rozpiską – przerwie na deski Mega Clubu wyszły dziewczyny z brazylijskiej Nervosy. Wiem, że ten zespół gra wszędzie i z każdym ale do tej pory udało mi się nie usłyszeć ani sekundy z twórczości brazylijskiego tria. Zespół w nieco sztukowanym składzie (śpiewającej basistce Fernandzie Lirze towarzyszyła „zastępcza” gitarzystka z Holandii i sesyjna perkusistka) zgromadził pod barierkami zdecydowanie więcej ludzi, widać, że Nervosa ma i u nas już grono swoich zwolenników. Od pierwszych dźwięków było wiadomo, że lekko nie będzie – siarczysty, wściekły thrash naprawdę mógł się podobać, szczególnie że nie jest ta muzyka wolna od cudownie chamskich speed metalowych fragmentów. Nie odnotowałem za to zbyt wielu elementów biedasolówkowych co mnie bardzo ucieszyło. Brzmienie nadal nie było idealne, ale akurat przy takiej muzie odrobina brudu jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Tak więc koncert zdecydowanie na plus, widać, że i zespół miał masę frajdy a i publika bawiła się dobrze. Choć oczywiście leciały durne komentarze (zwłaszcza w kierunku basistki) – mamy 2017 rok, naprawdę dla kogoś ciężkie do przeżycia jest, że w metalowej kapeli kobiety robią coś poza śpiewaniem? SERIO?
No ale nieważne, kolejna przerwa, rzut okiem na upiornie drogi merch (CD – 60/70 zł, koszulki od stówy w górę…), na scenie zainstalowano skromniutką dekorację, kilka mikrofonów i kwadrans przed 21:00 zaczął się występ Destruction. Nie wiedziałem, czego się po tej niemiecko – polskiej machinie spodziewać. Poprzedni raz widziałem ich, jak wspomniałem, dziesięć lat temu i był to występ po prostu ok, bez szału. Ostatnią płytą zespołu, jaką kojarzę – nie licząc składanki z nowo nagranymi starociami – jest „Inventor of evil” z 2003 roku… No ale zaczęli, tytułowym kawałkiem z nowej płyty i od razu było widać, że będzie dobrze. Po niemiecku równiutko, ale z powerem, do przodu. Jeśli chodzi o setlistę to Schmier i spółka dobrze wiedzą, co ludzie chcą na koncercie takiej kapeli usłyszeć i leciały prawie same starocie – w tym także klasyki nagrane już w XXI wieku, jak choćby „Nailed to the cross”. Tak do połowy był to po prostu bardzo dobry thrashowy koncert, ale nie wiem jak to się stało, jednak gdy po puszczonym w połowie intrze poleciał „Total Desaster” i dalej już do końca same killery, to jakoś tak pojawiła się w tej dziurze pt. Mega Club prawdziwa magia. Frekwencja także na gwieździe wieczoru nie powalała, ale myślę, że z 200 ludzi, może nawet ciut więcej przyszło, co na środek tygodnia w Katowicach nie jest złym wynikiem. Przeważali raczej weterani, ale i trochę dzieciaków „biegających w kółko” się znalazło. Zespół w każdym razie zakończył koncert bisem w postaci „Thrash till death” i „Bestial invasion”, ale chyba nikt by nie miał nic przeciwko, jakby jeszcze kilka numerów zagrali – choć występ był dosyć długi, trwał prawie 80 minut. Pan Schmier kilkukrotnie popisywał się znajomością języka polskiego, nie brakło miejsca dla krótkiego acz efektownego sola perkusji, ze sceny padły też hasła o najlepszej publice na trasie (także z ust polskojęzycznego bębniarza), zapewne padają takie na każdym koncercie, ale widać było, że kapela jest zadowolona. Publika również zdecydowanie nie miała na co narzekać – Destruction w wybornej formie, Nervosa też wie do czego instrumenty służą a i nawet „otwieracz” ze Szwajcarii nie był zły. Wszystko odbywało się idealnie według planu, co w tygodniu ma spore znaczenie. Jeszcze gdyby tylko tak nie pizgało chłodem…
