Planet Hell – Mission One
(26 listopada 2016, napisał: Pudel)

Jeśli ktoś spędził ostatnie miesiące w amazońskiej dżungli, lub na Antarktydzie odcięty od metalowych niusów i nie wie o czym w dzisiejszym tekście mowa, to przypomnijmy cóż to jest te Planet Hell i skąd się wzięło. Otóż jest to projekt Przemka znanego z obsługiwania gitary w The No-Mads (i dawno temu w Scream), do którego dołączył Józek, basista No-Madów. Panowie (czy też raczej Przemek) wymyślili sobie, że stworzą zespół grający techniczny death metal. Co niby może lekko dziwić, ale z drugiej strony przecież The No-Mads, zwłaszcza od trzeciej płyty to też nie była już taka oczywista łupanka – mam wrażenie, że ludzie z uporem maniaka wypisujący porównania tamtej załogi do Sodom czy Tankard słyszeli ich ostatnio gdzieś na wysokości 2006 roku. Ale mniejsza z tym. The No – Mads obecnie nie działa, więc przyszła pora na Planet Hell. Troszkę się bałem tej płyty – w bardziej technicznym metalowym graniu nietrudno o „piękną katastrofę”. Nie raz i nie dwa bywa tak, że zamiast porywających zagrywek i faktycznej progresji dostajemy całą masę pitolenia zupełnie wypranego z metalowej agresji. Że z Planet Hell tak nie będzie sygnalizowały już kawałki umieszczone na stronie jako promo. Pełny album nie dość, że potwierdza dobre wrażenie, jakie tamte numery zrobiły, to całościowo po prostu niszczy. Muzykom udała się rzecz niebywała. Mamy tu sporo progresywnego kombinowania, zarówno utrzymanego w stylu „klasyków” takiego grania (Nocturnus czy nawet Voivod), ale też nowocześniejszego, opartego na miażdżących riffach. Dzieje się tu mnóstwo, ale całość ma ten charakterystyczny, metalowy pęd, idzie do przodu jak burza. Należy pochwalić brzmienie płyty – jest ciężar, jest dół, ale jest też mnóstwo przestrzeni, przez co albumu doskonale się słucha – choć muzycznie nie ma tu żadnej taryfy ulgowej, nachalnych melodii i tak dalej. Podobnie jak na ostatnich płytach No-Mads mamy tu też jedną cudzą kompozycję. Panowie porwali się na kawałek Rush. Wybór nieoczywisty, bo sięgnięto po utwór z późnej (ale doskonałej) płyty „Vapor Trails”. I serio, ten numer powinno się umieścić gdzieś w jakiejś międzynarodowej instytucji jako wzór idealnego metalowego coveru rockowej kompozycji. Uwypuklono ciężar „Earthshine”, przy jednoczesnym zachowaniu klimatu oryginału, co przecież nie było łatwym zadaniem przy zupełnie innym wokalu niż bardzo wysoki śpiew Geddy’ego Lee. Właśnie, wokal. Zastanawiałem się jak sobie Przemek poradzi z tym tematem, wyszło jednak ok, choć „odgłosy paszczą” to chyba jedyny dosyć zachowawczy element albumu. Trochę mogą się kojarzyć z Mikem Browningiem, są – wiem że to może dziwnie brzmi przy opisie mimo wszystko growlu – nieco stonowane. Osobna bajka to wydanie płyty. Dosyć prostymi środkami osiągnięto i w tej dziedzinie mistrzostwo świata. Czarny, prosty digibook (nawiązanie do monolitu z Odyseji kosmicznej? ;)), w środku książeczka z ilustracjami zdobiącymi oryginalnie stare wydania dzieł Stanisława Lema – bo i warstwa liryczna opiera się na twórczości autora „Solaris”. Dodatkowo teksty (opatrzone krótkim komentarzem) wydrukowano wraz z tłumaczeniami. Reasumując, już samo wydanie sprawia, że kupiłbym ten album nawet jakby na płycie było 70 minut ciszy. Na całe szczęście, zamiast tego jest tu 40 minut DOSKONAŁEGO, porywającego i niegłupiego metalowego grania. Pan listonosz przyniósł mi „Mission one” cztery dni temu i od tej pory płyta praktycznie nie opuszcza odtwarzacza. Mam nadzieję, ze statek kosmiczny Planet Hell jeszcze w niejedną misję nas zabierze.
Wyd. Thrashing Madness/Mad Lion, 2016
Lista utworów:
1. NothingMachine
2. Invincible
3. Mask
4. Eden
5. Astronaut
6. Voyage XI
7. Inquest
8. ElectroDragon
9. Return from the Stars
10. Earthshine (Rush cover)
Ocena: +9/10
