Malacoda – Ritualis Aeterna
(23 listopada 2016, napisał: Pudel)
Może jestem złym, zgorzkniałym, małym człowiekiem a także zawistnym Polaczkiem i oszalałym z nienawiści hejterem, ale jak widzę zapowiedź promotora, w której można przeczytać, że zespół gra „symfoniczny gothic power metal XXI wieku”, to spodziewam się srogiego kloca. Jednak coś kazało mi odpalić najnowsze dzieło kanadyjskiego zespołu Malacoda, który to właśnie za tak opisaną twórczość odpowiada. Zaczyna się toto tak źle, jak się spodziewałem. Chóry jakieś, pianino plumka, kotły „kotłują”, po chwili wchodzi nawet jakiś dziwny dubstepowy rytm. Jak już ta introdukcja mija, wchodzi właściwe granie zespołu. No i faktycznie jest to taki klawiszowy power, kojarzący się z europejską odmianą tej muzyki, wokalista śpiewa jakby był bardzo przejęty swoimi lirykami, gitary i sekcja grają raczej zachowawczo a najwięcej do powiedzenia mają klawisze – całkiem fajnie zresztą zaaranżowane, od brzmień „pianinkowych”, po mroczne syntezatorowe odgłosy rodem z horrou aż po solo na Moogu na końcu. W drugiej części kawałka do głosu dochodzi też gitarzysta z solówką, gdzie w podkładzie perkusista jedzie blackowym prawie blastem. Innymi słowy dzieje się sporo i potrafi to zaciekawić i nawet zaskoczyć. W kolejnych utworach również nie można narzekać na nudę, w drugim – nieco „musicalowym” w charakterze – utworze pojawia się kobiecy wokal, ale też klasycznie rockowe, gitarowe solo. „Pandemonium” to nieco bardziej zwarty, mocniejszy numer. Przypominający faktycznie ten nieszczęsny „gotycki metal”, ale słucha się dobrze, no i znów o sobie daje znać Moog, a to zawsze na mnie dobrze działa. Ogólnie cała płyta ma nawiązywać do klasycznego kina grozy, co udało się połowicznie; Owszem, są tu odpowiednio mroczne fragmenty jak choćby naprawdę potężny początek „The Wild Hunt”, ogólnie jednak wyszedł z tego, jak już wspominałem, trochę taki musical, Rocky Horror Show czy coś. Nic w tym złego, stwierdzam jedynie fakt. Jednak jakby trochę odjąć tego teatralnego patosu to chyba by to wyszło EPce na dobre. Ogółem płytka mimo wszystko pozytywnie mnie zaskoczyła, nie ma bezsensownych patatajów, nie brakuje ciekawych aranżacji i przede wszystkim nie przesadzono z tymi symfoniami, orkiestracjami i innymi takimi bzdurami. Oczywiście nie jest to ideał – wokalista śpiewa bardzo dobrze, ale trochę jednostajnie (dobrze, że raczej w średnich rejestrach, bo mało co mnie wnerwia jak typowe dla takiego grania wycie). Niepotrzebna jak dla mnie jest łzawa balladka pod numerem pięć, na szczęście to tylko dwie minuty z niewielkim hakiem. Finałowy numer to znów udana mieszanka power metalu z lekką progresją. No i cóż, miało być źle, okazało się być całkiem dobrze. Płytka jest dobra przede wszystkim jako całość, muzycy dobrze kombinują, trochę brakuje w tym jeszcze zdecydowania i czegoś na czym by można zawiesić ucho, ale myślę, że jeśli lubicie te wszystkie jakieś Kameloty, Evergreje i inne takie to spokojnie możecie sobie to sprawdzić. Ja nie będąc zwolennikiem takiego grania bawiłem się przy tym całkiem nieźle.
Wyd. własne zespołu, 2016
Lista utworów:
1. Penny Dreadful
2. I Got A Letter
3. Pandemonium
4. The Wild Hunt
5. Linger Here
6. There Will Always Be One
Ocena: 7/10
https://www.facebook.com/MalacodaBand