Battle of the bays: Obituary/Exodus/Prong/King Parrot, Katowice, Mega Club

(13 listopada 2016, napisał: Pudel)


Data wydarzenia: 12.11.2016


Battle of the bays: Obituary/Exodus/Prong/King Parrot, Katowice, Mega Club

Nie wiedziałem czego się spodziewać po tym koncercie. Line-up bardzo zacny, jednak nie czarujmy się – Obituary, Exodus a także Prong lata świetności mają teoretycznie za sobą. No ale klub pięć przystanków tramwajowych od domu, głupio byłoby nie iść. Bilet kupiłem bez problemu na dwa dni przed imprezą – nie spodziewałem się wielkich tłumów, wiedząc jak „potężna” armia fanów stawiła się na Obituary choćby w 2015 roku w Krakowie. Pod klubem znalazłem się mniej więcej wtedy, gdy miało się zacząć wpuszczanie i zastałem tam gdzieś koło setki ludzi. Pomyslałem – trudno, przynajmniej będzie luźno. Pomyliłem się okrutnie, ale o tym później. Otwarcie bram jak to zwykle w Mega trochę się przeciągnęło, w końcu jednak kolejka ruszyła, szatnia, bar… gdzie można było nabyć: lanego Lecha 0,4l za złotych sześć, albo niewiele lepsze piwa butelkowe za złotych dziesięć. Z wyraźnym i nieukrywanym obrzydzeniem sięgnąłem po „Ice cold” Lecha – ciekawe co za zjeb wymyślił schładzanie piwa do temperatury, w której napój ten traci jakiekolwiek walory smakowe? no ale w przypadku tego wyziewu Kompanii Piwowarskiej to może i nie takie złe rozwiązanie… No ale nic, rzut okiem na merch z cenami nawet nie kosmicznymi, ale też średnio atrakcyjnymi. Chwilkę później spotkanie z kilkoma bdb znajomymi i nie wiadomo kiedy zrobiła się 19:10 i na scenie zamontowali się przyjemniaczkowie z King Parrot. Panowie trochę średnio pasują do idei „bitwy wybrzeży” bo pochodzą z Australii. Debiutowali pięć lat temu, mają na swoim koncie dwie EPkę, split i dwie płyty. Nie wiedziałem prawie nic o tej kapeli wcześniej, dosłownie dzień przed koncertem posłuchałem chwilę jakichś kawałków z Youtuba. Nie powaliły mnie te fragmenty, ale tez zaciekawiły na tyle, żeby dać ekipie z Melbourne szansę (zespół zapewne pada na kolana z wdzięczności z tego powodu ;)). No i było to całkiem ciekawe. Goście grają najprościej rzecz ujmując crossover, ale bardzo, bardzo wściekły, wpadający wręcz w grindowe rejony. Przy całej tej napierdalance ani na chwile nie wpadają w deathowe klimaty co ogólnie sprawia, że ta muzyka jest całkiem świeża i na żywo sprawdza się nieźle. Nie było wielkiego szaleństwa pod sceną, ale coraz liczniejsza publika przyjęła „papugi” ciepło. A zespół naprawdę robił wiele, żeby ludzi rozruszać – muzycy wyglądają jak typowi Janusze, wokalista trochę przypomina Henrego Rollinsa, śpiewa natomiast dziwnie, bardzo wysokim screamem, robił komiczne miny, oraz pokazywał zgromadzonej publiczności dupę. Basista z kolei wygląda jak rasowy „biznesmen” z targu w Będzinie lub ze Stadionu Dziesięciolecia. Ogółem półgodzinny występ mógł się podobać, trochę z początku słabo było słychać gitary, ale jak na pierwszy support było naprawdę dobrze, muzyka całkiem ok, a lekko cyrkowy imidż to miła odmiana po smętnych, profesjonalnych kapelach jakich na scenie teraz pełno. Nawet jeśli King Parrot zapłacili za „slot” w składzie trasy, to trzeba powiedzieć, że wypadli dobrze i choć wydawałoby się, że przy pozostałych trzech wykonawcach są skazani na pożarcie to niekoniecznie tak było. Ale dobra, King Parrot skończyło, czas udać się po następne piwo. I tutaj niespodzianka, bo ludzi nabiło już naprawdę sporo, stałem w kolejce z 15 minut, aż zaczął Prong, który to sobie obejrzałem z „kufelkiem złocistego napoju” z bezpiecznej odległości, z okolic konsolety. Prong to formacja zasłużona i kultowa, ale nie będę ściemniał – nigdy ich nie słuchałem, znam jakiś jeden numer ze składanki z Metal Hammera. Za to jak najbardziej znam i lubię dokonania Tommy’ego Victora jako gitarzysty Danzig i Ministry, więc w sumie byłem ciekaw jak ten Prong wypadnie. Pierwsze co rzuciło się w uszy to absolutnie doskonałe brzmienie. Tu już nie było miejsca na jakikolwiek chaos, rytmiczna, rwana ale tez ciekawa i momentami zaskakująca muzyka Prong zabrzmiała tego dnia doskonale. Zespół w trzyosobowym składzie brzmiał potężnie i pełnie, a od charakterystycznych riffów i solidnych, tanecznych miejscami rytmów nóżka sama zaczynała chodzić (niedawno się dowiedziałem, że używanie takich sformułowań w recenzjach czy relacjach jest skrajnie nieprofesjonalne, co mam skrajnie w dupie ). Kawałki niby proste i „do przodu”, ale w sferze rytmicznej dzieje się w nich sporo, trafiają się ciekawe zmiany tempa i rytmu – ekipa pana Victora robi to perfekcyjnie i płynnie. Występ trwał jakieś 40 – 45 minut, poleciało dużo numerów, ludzie zadowoleni. Zdecydowanie muszę się zapoznać z prongowymi płytami. Po Prongu nastąpiła nieco dłuższa przerwa, bo trzeba było zmienić perkusję. Widząc co się dzieje w klubie – a działo się tyle, że zrobiło się już bardzo, bardzo tłoczno – zająłem miejsce bliżej sceny, gdzie planowałem już pozostać do końca. Nie chcę rzucać liczbami (skoro nawet policja i stołeczny ratusz ma z tym problemy, to co dopiero ja, żuczek marny, heeh), ale myślę że z 1000 ludzi mogło być. Co przy nie najtańszych biletach jest bardzo dobrym wynikiem – inna sprawa, że od czasu upadku Piony i Live Art większość największych tras jednak omija Górny Śląsk. Nieważne. Techniczni się pokręcili, zahuczało, zaszurało i wyszedł Exodus. To był mój trzeci koncert weteranów z Bay Area. Pierwszy raz widziałem ich na Brutal Assault 2008, kiedy to byłem thrashowym maniakiem i Exodus był jednym z magnesów, który mnie tam wyciągnął. No i było średnio, niby największe hiciory, ale zagrali jakoś na odpierdol, Dukes śpiewał kiepsko i nie było „Toxic Waltz”. Kilka lat później Exodus wystąpił w „Spodku”, na Metal Hammer festival bezpośrednio przed Morbid Angel i Judas Priest – wtedy położyli występ dźwiękowcy a i zespół publice nie pomagał, grając niemal wyłącznie najnowszy wówczas materiał. Liczyłem, ze teraz będzie inaczej bo do składu wrócił Steve Souza, moim zdnaiem jedyny po smierci Baloffa gość, który w tej kapeli powinien śpiewać. Brakło za to Garego Holta, który koncertuje ze Slayerem, ale trudno, co robić – zastępuje go ziom z Heathen więc powinno było być ok. Zaczęli od dwóch nowszych kawałków, jeden jeszcze z ery Dukesa, drugi tytułowy z ostatniej płyty. Stałem gdzieś w połowie sali i już po tych dwóch numerach wiedziałem, że tak, oto wreszcie Exodus gra koncert na jaki zawsze liczyłem. A potem już w ogóle była bajka. „And then there was none” z wokalnym udziałem publiki już doszczętnie rozkręcił naprawdę solidny kocioł (momentami młyn sięgał prawie do konsolety, już dawno czegoś takiego nie widziałem!). Gitarzyści z bananami na ryjach, Zetro zadowolony, komplementował publikę, tekst że jest jeszcze lepiej niż dzień wcześniej w Warszawie w oczywisty sposób wzbudził duży entuzjazm. Mnie najbardziej ucieszyły, zagrane pod koniec podstawowego setu dwa numery z „Tempo of the damned”, czyli „Blacklist” i wściekły „War is my shepherd”. Po tym drugim muzycy na chwilkę zeszli ze sceny by po krótkim intrze wrócić z „Bonded by blood” i – wreszcie! – „The Toxic Waltz”. Dzieła zniszczenia dopełniło „Strike of the beast”. Panie, co tam się działo! Przed koncertem trochę się bałem, czy nie będzie męczenia buły, w momencie jak wybrzmiały ostatnie takty zacząłem się łudzić czy by jeszcze nie szło jakiegoś bisu wykrzyczeć, no bo gdzie „Brain dead” czy choćby „Exodus”?! Ale niestety, realia takich tras są nieubłagane – co do minuty według planu i następni. to znaczy i tak się zrobiła lekka obsuwa, ale naprawdę te 20 minut to nic przy tym jak to dawniej wyglądało. Znów zmiana bębnów, tym razem zestaw trzeba było postawić od zera, więc chwile to trwało. W międzyczasie ludzie dochodzili do siebie po Exodusie, musiało być pod samą sceną naprawdę wesoło – chyba ze trzy osoby były opatrywane, bo miały wspaniale rozwalone łuki brwiowe, coś pięknego! Trochę zacząłem się obawiać, czy Obituary nie wypadnie po TAKIM koncercie Exo blado, no ale nie pozostało nic innego jak tylko poczekać. Jakoś tak się zdarzyło, że nie widziałem ekipy braci Tardy wcześniej i znałem tylko opowieści o ich wspaniałych podobno gigach. Przed koncertem odświeżyłem sobie kasetę z „Cause of death”, co tylko jeszcze bardziej rozbudziło oczekiwania… no ale w końcu są! Brzmienie miazga. Na Prongu i Exodusie było bardzo dobrze, tutaj jest idealnie – głośno, selektywnie i kurewsko ciężko. Pierwsze ponure, grobowe masywne riffy i te cudownie chamskie prymitywne rytmy sprawiają, że plan oglądania koncertu z bezpiecznej odległości (ok. 1/3 sali) bierze w łeb i pakuję się pod barierki, co oczywiście dzisiaj ma swój efekt w postaci napierdalającej każdej jednej części ciała – nie te lata, hyhy. Ogólnie na występie braci Tardy średnia wieku pod sceną znacząco wzrosła. A Obituary nie wdając się już w szczegóły zabiło. Goście wyglądają i brzmią jak banda niedźwiedzi Grizzly. Majestatycznie, potężnie, ale jak się rozpędzą to nie ma przebacz. „Chopped in half”, „Turned inside out”, „Intoxicated” czy „Don’t care” przejechały po zachwyconej i doskonale się bawiącej publice niczym walec. A nowsze numery, choćby tytułowy, premierowy numer z najnowszej koncertówki w niczym nie ustępowały klasykom. Pełna profeska, ale jednocześnie niesamowita energia. Gitarzysta Trevor Peres rzucał ciągle nawiedzone spojrzenia w tłum, wokalista John Tardy miotał się po scenie jak jakiś potwór z florydzkich bagien. Tu nie było miejsca na „We love you Katowice” czy rock’n’rollową konferansjerkę, był tylko jeden wielki death metalowy rytuał. Po niespełna godzinie koniec… oczywiście wiadomo było, że będzie bis, bo nie było największego „przeboju”. Na początek jednak dziwnie znajomy riff… i tak, leci medley Celtic Frost, „Dethroned Emperor” i „Circle of the tyrants”, co tam się działo pod sceną to się nie da opisać. Na koniec dzieła zniszczenia dopełnia „Slowly we rot” i koniec. Obituary zaprezentowało diametralnie inne podejście do koncertu niż Exodus (zero konferansjerki, mizdrzenia się do publiki, mało przerw), ale zmiażdżyło może nawet jeszcze bardziej, choć chyba nie ma sensu tych kapel porównywać. W każdym razie koncert był doskonały – cztery kapele, każda ciekawa, każda inna, więc nie było mowy o monotonii czy znużeniu. Frekwencja doskonała, brzmienie żyleta, zabawa przednia (nawet nie znalazłem chwili, żeby zrobić choć jedno zdjęcie na potrzeby relacji!)… tylko ten cholerny Lech :(

divider

polecamy

Pincer Consortium – Geminus Schism Ironbound – Serpent’s Kiss Königreichssaal – Psalmen’o’delirium Meat Spreader – Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear
divider

imprezy

Tribute To Seattle – 13. edycja grunge’owego hołdu w Gdyni Machine Head i Fear Factory w Katowicach Katatonia w Warszawie – koncert w Progresji Dosgamos w Krakowie – groove metal prosto z Włoch Drown My Day i Awakening Sun w Krakowie – I Am More 2025 Tour Forever Nu! Festival 2025 – hołd dla legend nu metalu w Krakowie Kierunek: Północ – Taake i goście na trzech koncertach w Polsce Death Confession 1349 i ich goście w Krakowie Unholy Blood Fest IV – Toruń EXEGI MONUMENTUM tour Wizjonerzy z Blood Incantation wystąpią w Warszawie i Krakowie! The Unholy Trinity Tour 2025
divider

patronujemy

Trzecia płyta ATERRA Narodowy spis zespołów – Artur Sobiela, Tomasz Sikora Premiera albumu „Szczodre Gody” Velesar NEAGHI – Whispers of Wings Taranis „Obscurity” ROCK N’SFERA 5 ATERRA – AV CULTIST ‚Chants of Sublimation’ Trichomes – Omnipresent Creation
divider

współpracujemy

Deformeathing Prod. Sklep Stronghold VooDoo Club MORBID CHAPEL RECORDS Wydawnictwo Muzyczne Pscho SelfMadeGod Godz Ov War
divider

koncerty