Mystic Festival 2005, Chorzów, Stadion Śląski
(29 maja 2005, napisał: Prezes)
Data wydarzenia: 29 maja 2005

Tegoroczny Mystic Festival miał być największym metalowym wydarzeniem 2005 roku w naszym kraju. Największym to może i on był (około 30 tyś ludzi) ale czy najlepszym? Śmiem wątpić… ale o tym później. Upał panujący tego dnia w Chorzowie był wręcz nie do zniesienia (ponad 30 stopni!). Niestety właściciele wszelakich budek z jedzeniem (o ile można to coś nazwać jedzeniem?) od razu zwęszyli w tym niezły interes i z godziny na godzinę podbijali ceny wody. Na szczęście organizatorzy stanęli na wysokości zadania i udostępnili chyba wszystkie hydranty dostępne na terenie stadionu i polewali wodą rozgrzany tłum.
Otwieraczem tegorocznej edycji Mystic Festival był Dragonlord. Wyspiarze weszli na scenę, zaprezentowali ten swój heavy metal, spocili się trochę i po niespełna 30 minutach zeszli ze sceny. Nie grali jakoś tragicznie ale ich występ nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia, ot takie klasyczne metalowe pitu-pitu.
Zaraz po nich na scenie zaczęli instalować się chłopaki z Frontside. Ich niedawny koncert u boku Behemoth w katowickim Mega Clubie spowodował u mnie niemały szczękopad, więc obiecywałem sobie dość dużo po ich występie. Najgorzej może nie było, ale nawet nie ma co porównywać tego koncertu z tym wspomnianym wcześniej przez mnie. Ich muzyka zdecydowanie bardziej nadaje się do ciasnych zatłoczonych klubów niż na takie wielkie festiwale. Dodatkowo nie pomagał im dźwiękowiec, który sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy słyszał muzykę Frontside. Widać było jednak, że sosnowiczanie starają się jak mogą, więc do nich większych pretensji mieć nie można.
Czas leci, zespoły się zmieniają, cena wody rośnie a upał jaki był, taki jest. No cóż, pocierpieć trochę trzeba. Trzecim tego dnia zespołem był niemiecki Primal Fear. W najnowszych dokonaniach tego zespołu nie jestem zbyt biegły, ale jeszcze parę lat temu taki „Nuclear Fire” czy „Jaws Of Death” stosunkowo często gościły w moim kaseciaku. Chciałem zatem sprawdzić jak tamte stare kawałki sprawują się na żywo. A trzeba przyznać, że sprawują się całkiem nieźle. Bałem się tylko czy Ralf Scheepers (pierwszy wokalista Gamma Ray) będzie wyciągał wyższe partie tak samo dobrze jak na płytach. Moje obawy były jednak zupełnie nieuzasadnione, bo gość piszczał, że aż strach. Na szczęście tym razem dźwięk był w miarę poprawny, więc można było spokojnie i bez przeszkód wsłuchiwać się w heavy metalowe hymny, które jeden po drugim wygrywali Niemcy.
Drugim i zarazem ostatnim polskim akcentem na tegorocznym Mystic Festival był jeden z największych naszych towarów eksportowych, czyli Behemoth. Tym razem także zacierałem ręce, żeby zobaczyć jak ekipa z Pomorza poradzi sobie na tak dużej scenie z nowymi kawałkami. Niestety jedyne co mogę powiedzieć o tym występie to: jeden wielki hałas! Dyskografię zespołu znam naprawdę dobrze, ale czasami musiałem ciężko się zastanowić i niezwykle uważnie wsłuchać, żeby domyśleć się jaki kawałek gra akurat Behemoth. Nergal i spółka dwoili się i troili, ale po prostu nie byli w stanie walczyć z tak fatalnym brzmieniem. Nie pomagały nawet atrakcje czysto wizualne, takie jak standardowe buchanie ogniem, czy Nergal w tym swoim kosmicznym kombinezonie z sesji Demigod (szacunek chłopie – w takim upale!). Koncert niestety słabiutki i to bynajmniej nie z winy samych muzyków.
Kolejną kapelą, na którą bardzo liczyłem tego dnia (może najbardziej) był Kreator. Byłem prawie pewny, że utwory z ich nowej płyty „Enemy Of God” na żywo będą zabijać, więc cieszyłem się jak dziecko, kiedy na scenie pojawili się Niemcy. Nie wziąłem jednak pod uwagę jednej rzeczy… że dźwięk będzie tak skandalicznie słaby! No spróbujcie sobie to wyobrazić: kończy się intro, rozpoczyna się pierwszy utwór a gitary Mille’go nie słychać! Taka sytuacja jest przecież nie do przyjęcia. Podczas większej części koncertu brzmienie było takie, jakby dźwiękowiec bawił się tymi swoimi gałkami na zasadzie: tu dodam, tu wezmę a tu całkiem wyłączę. Pod koniec było trochę lepiej, ale tylko trochę. A co grali? Kilka nowych utworków („Impossible Brutality”, „Enemy Of God”, „Sucide Terrorist”), kilka starych killerów (“Extreme Agression”, “Betrayer”, “Pleasure To Kill”), więc było raczej przekrojowo. Nie mogło oczywiście zabraknąć „Violent Revolution” z zajebistym wstępem w postaci instrumentalnego The Patriarch. Szkoda, że nie poleciał „Tormentor”… chociaż może niemiaszki go grali, tylko przez ten dupiaty dźwięk nie było go słychać;) Jeżeli chodzi o walory wizualno-estetyczne to było raczej ubogo. Kilka razy jedynie scena została dość potężnie zadymiona jakimiś kolorowymi dymami. W pewnym momencie (chyba podczas „Extreme Agression”) nie było widać nawet sceny. Dobrze, że trochę wiało, bo w przeciwnym wypadku przednia część płyty i sami muzycy mogliby się podusić. Szkoda, wielka szkoda, że zespół został tak skrzywdzony przez akustyka. Mógł to być najlepszy koncert tego dnia, a tak pozostał jedynie niesmak i rozczarowanie.
Po Niemcach przyszła pora na uwielbiany przez rzesze „mrocznych nastolatek” Nightwish. Z pewnością jednak młode dziewczęta to nie jedyni fani tej kapeli w naszym kraju ponieważ widziałem kilku panów po 40-stce, w koszulkach z logo tej fińskiej kapeli. Jeżeli chodzi o sam występ, to Nightwish miał szczęście być najlepiej nagłośnioną kapelą tego dnia na Stadionie Śląskim. Może właśnie dlatego ich koncert wypadł aż tak dobrze. Nareszcie wszystko było czytelnie, selektywne, odpowiednio nagłośnione. Tak powinny brzmieć wszystkie kapele! Jeżeli chodzi o samą muzykę to jakoś specjalnego wrażenia na mnie nie zrobiła, chociaż w kilku momentach głowa zaczynała mi się powoli kiwać (np. przy „Wishmaster”). Zagrali oczywiście ‘hity’ z najnowszego albumu („Wish I Had An Angel”, „Nemo”) jak i kilka starych kawałków (w końcu była to ich pierwsza wizyta w Polsce) więc każdy powinien być chyba zadowolony. Jedyne, co ewidentnie mi się nie podobało to odegrany gdzieś w połowie setu i śpiewany jedynie przez wokalistę (Tarja poszła się chyba wtedy przebrać w inną kieckę) cover Pink Floyd. Mogli sobie darować… Ogólnie występ nie zachwycił mnie niczym szczególnym, ale mógł się podobać i większości chyba się podobał.
Gdy już całkowicie się ściemniło i po upale nie było już śladu (oprócz tych tysięcy spieczonych pleców i ramion) przyszła pora na danie główne. Iron Maiden znowu w naszym kraju! Tym razem miała to jednak być trasa szczególna: Brytyjczycy mięli grać jedynie utwory z pierwszych czterech płyt. Wielu pytało: „koncert Ajronów bez Fear Of The Dark? Niemożliwe!” A jednak możliwe. Dzięki temu mogliśmy usłyszeć takie utwory, jakie normalnie nigdy nie są grane na koncertach. I tak poleciała prawie cała pierwsza płyta (nie było chyba tylko „Transylvanii” i „Strange Word”), duża część „The Numer Of The Beat” i po kilka utworów z „Killers” i „Piece Of Mind”. Tradycyjnie już Dickinson bił kilometry biegając po scenie tam i z powrotem, Nicko szalał za swoim zestawem a reszta wywijała swoimi gitarami (może trochę za mało nimi rzucali, ale pewnie się czepiam). Zawiodłem się natomiast trochę na oprawie wizualnej. Wprawdzie była ogromna głowa Ediego za sceną, były przyjemnie wyglądające diablice biegające po scenie w trakcie „The Numer Of The Beat” (podczas tego numeru miały pewnie zapłonąć trzy ogromne szóstki za plecami muzyków, zapaliły się jednak tylko dwie), był wreszcie sam Edie chodzący po scenie podczas bisu, ale spodziewałem się czegoś więcej. Szczególnie, że ta trasa była zapowiadana jako największa w historii zespołu. Mimo wszystko jednak koncert bardzo mi się podobał a Iron Maiden chyba znowu udowodnili, że czas się ich nie ima i mają tyle samo energii co 20 lat temu. Może trochę żal, że zagrali tylko jeden bis, ale swoją drogą publika była już dostatecznie wymęczona – tak upałem jak i wcześniejszymi występami.
Gdyby nie te nieszczęsne problemy z dźwiękiem to byłby naprawdę bardzo dobry festiwal… a tak pozostał pewien niesmak. Miejmy jednak nadzieję, że następny Mystic Festival będzie miał równie dobrą obsadę, ale o wiele lepsze nagłośnienie. Czego sobie i Wam rzyczę!
PS. Dobrze by było gdyby Metallica zrobiła taką wspominkową trasę – to byłoby coś!
