Matthias Steele – Question of divinity
(6 czerwca 2016, napisał: Pudel)
Nie wiem czemu, ale do sięgnięcia po opisywaną tutaj płytę zachęciła mnie… okładka. A przecież jest ona do bólu wręcz przeciętna i niczym się nie wyróżniająca. No ale nieważne, może w zdjęciu tego kościółka jest ukryty jakiś przekaz podprogowy, hehe. W każdym razie o zespole nie wiedziałem kompletnie nic. Nieźle się więc zdziwiłem, gdy doczytałem, że formacja działa od 1985 roku! No ale też panowie nigdy popularności nie zdobyli, wydali niby łącznie trzy płyty, ale dla gigantów fonograficznych w rodzaju Red Bone czy Big noise… Obecnie zaczepili się w również podziemnej, ale dosyć prężnej włoskiej stajni Minotauro records, która wydała im wznowienia dwóch wcześniejszych albumów, no a na początku tego roku na rynku pojawiło się „Question of divinity”. Słuchając tej płyty zastanawiam się, czemu grupa jakoś nie przebiła się bardziej choćby w podziemiu – pewnie nie pomaga fakt pochodzenia z Rhode Island, czyli najmniejszego stanu USA. Bowiem muzyka grana przez tych trzech nie najmłodszych już panów broni się doskonale. Wytwórnia reklamuje ten album jako miks power i thrash metalu – moim zdaniem kompletna bzdura. Owszem, amerykański power tu i ówdzie się odzywa, zwłaszcza w co bardziej „epickich” fragmentach, na przykład w tytułowym „Question of divinity”. Ale zdecydowana większość dźwięków to po prostu heavy metal. Fakt, że brzmiący mocno, ale heavy metal. Ciekawe jest brzmienie – dużo tu dołu, brzmiącego z jednej strony heavy rockowo, sabbathowo, z drugiej dosyć nowocześnie. Coś jak „Dehumanizer” Sabbathów, czy może nawet „The Devil you know” Heaven and hell”… a taki „My pain” – doskonały numer! – mógłby spokojnie trafić na „Metal Black” Venom, gdyby tylko zmienić wokal i zagęścić sekcję. Ogółem numery są zbudowane wokół naprawdę fajnych, eleganckich riffów, wokalista wybitny nie jest, ale nie przeszkadza, no może niektóre wysokie partie i próby zaśpiewania z wielkim patosem można by sobie darować, ale nie ma tragedii. Płyta jest dosyć zróżnicowana, jak wspomniałem mnóstwo tu nośnych, hard rockowych riffów, ale przytrafiają się doomowate zwolnienia, sporo tu grania a’la NWOBHM, pierwszy numer może nawet kojarzyć się z Iron Maiden. Nie ma tu może hiciorów, które od razu by powaliły, refrenów, które nadają się do stadionowego skandowania ale całość jest taka… hm, szlachetna, „Vintage”. Ta płyta ma to coś, co mają np. najlepsze solowe płyty Blaze’a, Dickinsona, czy albumy Black Sabbath z Martinem – może nie powala od razu, ale nie ma tu ani grama tandety, taniej przebojowości… Może nie puszcza się takiej muzyki na imprezie, ale chętnie sie do tego wraca, odkrywając raz za razem nowe rzeczy. Nie mam zamiaru twierdzić, że taka muzyka wymaga od słuchacza jakiegoś ogromnego osłuchania ale jestem dziwnie pewny, że ten LP największe uznanie zyska u ludzi po trzydziestce… Cóż, ja to wszystko kupuję i bardzo mi się ten album spodobał. Oczywiście, heavymetalowych płyt na poziomie wychodzi całe mnóstwo, ale propozycja Matthias Steele moim zdaniem wyróznia sie solidnie na plus z tej masy.
Wyd. Minotauro records, 2016
Lista utworów:
1. Question of Divinity
2. World of Sin
3. Freedom
4. My Pain
5. March of the Dead
6. The Boatman
7. It’s a Way of Life
8. No Solutions
9. Worthless Soul (Live)
10. Supersonic Man (Live)
Ocena: 8/10