Sacrilegium – Anima Lucifera
(30 maja 2016, napisał: Pudel)

No proszę, dopiero co recenzowaliśmy wznowienie debiutanckiego dema Sacrilegium a już w nasze skromne progi zawitał nowy, „powrotny” duży album zasłużonej wejherowskiej formacji. Od ostatnich studyjnych podrygów zespołu minęło ładnych kilkanaście lat, od jedynego LP – dokładnie dwadzieścia wiosen. Takie powroty zawsze wzbudzają pewne obawy. O ile nikt o zdrowych zmysłach przy kapeli o takim statusie nie będzie raczej pieprzył o zejściu się dla kasy czy odcinaniu kuponów, tak no nie oszukujmy się, artystyczne efekty takich reaktywacji bywają różne. Czasem śmieszne, jak w przypadku Hazaela, czasem muzycznie tragiczne – patrz: Magnus, zdarzają się strzały wybitne lub przynajmniej bardzo intrygujące(choćby „Monotheist” wiadomo Kogo), najwięcej chyba jednak wychodzi z tego typu historii płyt po prostu dobrych, może nie do końca spełniających ogromne nadzieje w nich pokładanych ale solidnych i stylowych – dla mnie modelowy przykład takiej sytuacji to ostatnie dokonania Armagedon. No i do tej kategorii właśnie zaliczyłbym też drugi album Sacrilegium. Czytałem już sporo opinii, że ta płyta jest do bani, że słaba, że gdzie temu do „Wichra”… No i faktycznie – ciężko to porównać do twórczości grupy sprzed 20 lat, ale trzeba naprawdę dużo złej woli, żeby jakoś strasznie po tej płycie jechać. Jak wspomniałem w recenzji „Sleeptime” wielkim znawcą i fanem kapeli nie jestem i może dlatego – zwłaszcza po lekturze niezbyt pochlebnych recenzji – nowy album zrobił na mnie całkiem dobre wrażenie. Muzycznie jest to raczej dosyć tradycyjny black metal, z dosyć klarownym, „nowoczesnym” brzmieniem, nie pozbawionym jednak chłodu i surowości. Tu i ówdzie dają o sobie znać ze smakiem użyte klawisze, sam początek płyty wręcz pobrzmiewa nieco rockiem progresywnym, czy może raczej mieszanką progu z blackiem, jaką swego czasu próbowało robić Enslaved. Obawiałem się, że po takiej przerwie muzycy albo przekombinują, albo też nagrają coś mdłego i bezjajecznego. Nic z tych rzeczy, płyta jest momentami zaskakująco wręcz ostra, zadziorna, ale niepozbawiona melodyjnych, chwytliwych fragmentów (np. niezwykle udanych gitarowych solówek). Może nie jest to najbardziej trafiony komplement dla blackowego albumu, ale no zwyczajnie świetnie mi się tego słucha. Nie do końca za to przekonują mnie wokale, miejscami jakby brakowało pary, może to efekt długiej przerwy? Wydaje mi się również, że płycie na pewno nie przeszkodziłaby większa ilość klawiszy – te partie które są wpasowują się doskonale w gitarowo – perkusyjny łomot i wręcz pozostawiają pewien niedosyt. W czym więc tkwi problem z tym albumem? Zapewne w nieco zbyt wygórowanych oczekiwaniach, przede wszystkim. Poza tym no nie oszukujmy się, w ostatnich kilku latach polska ziemia wydała na świat kilka absolutnie doskonałych płyt blackowych i okołoblackowych no i „Anima Lucifera” niekoniecznie jest płytą, która wytrzyma porównanie z ostatnimi dokonaniami Furii, Kriegsmachine czy Infernal War, ale też chyba nie o to chodzi, żeby się z kimkolwiek ścigać, no nie? Zwłaszcza, że album raczej zyskuje z kolejnymi odsłuchami. Według mnie powrót jak najbardziej udany – oby tylko na kolejne albumy nie trzeba było czekać dwóch dekad…
Wyd. Pagan records, 2016
Lista utworów:
00. Preludium
01. Heavenwings Shrugged
02. Angelus (Anima Lucifera)
03. Mare Tenebrarum
04. The Serpent Throne
05. … and Soul
06. Venomous Spell Of Fate
07. Desiderium Immortalis
08. Anima Lucifera
09. Epilog
Ocena: +7/10
