Eclipse – Clandestine Resurrection
(16 kwietnia 2016, napisał: Pudel)
Łapię się na tym, że kapele z Indii czy Chin to dla mnie wciąż straszna egzotyka. A przecież w kraju, w którym żyje 1,3 miliarda ludzi nie powinno być niczym niezwykłym, że znalazło się kilku kolesi grających heavy metal. Zwłaszcza, że gdzie jak gdzie, ale w Indiach muzyka rockowa rozwijała się całkiem sprawnie i to już od lat sześćdziesiątych, zapewne za sprawą brytyjskich wpływów. No ale nie zmienia to faktu, że nie kojarzę zbyt wielu kapel z kraju Buddy, choć zdarzyło mi się już na tych łamach recenzować indyjską grupę – konkretnie hard – rockowe Gypsy (recenzja tutaj). Eclipse – swoją drogą mniej oryginalnej nazwy chyba nie dało się już wybrać – porusza się w nieco podobnych rejonach do wspomnianego Gypsy – heavy metal, hard rock. Przy czym o ile muzyka Gypsy była bardziej rock’n’rollowa, tak Eclipse porusza się na bardziej progresywno – powermetalowym obszarze. Nie ma tu wprawdzie szalonych galopad a wiele riffów wykazuje rockowy rodowód, ale podniosłe refreny, wokale czy wszechobecne klawisze zdecydowanie mogą się skojarzyć z jakimś Stratovariusem czy innym Hammerfallem. A miejscami nawet z Rhapsody. No i cóż, w swojej kategorii propozycja Eclipse to naprawdę niezła rzecz. Panowie fajnie wyważyli przebojowość, lekkość charakterystyczną dla takiej muzyki z rockowym pazurem. Na przykład taki numer „From the ashes” – balladkowy początek mnie zaczął załamywać, ale potem wchodzą zupełnie sensowne gitary i mimo że, nie czarujmy się, jest to taka pościelówa do przytulania się podczas juwenaliów lub szkolnych dyskotek to da się tego posłuchać bez wymiotów. Zwłaszcza, że następny numer, „Virgins of heaven and hell 2″ śmiało i całkiem udanie penetruje progresywno – hard rockową stylistykę(świetne partie klawiszy!). Z kolei taki „Fall of kings” jakoś tak skierował moje myśli ku ostatniej płycie Rainbow, czyli „Stranger in us all” z Doogiem Whitem za mikrofonem. Co niestety dosyć częste przy takiej muzyce troszkę brakuje tu wyrazistszych riffów – kompozycje są dobre, nie dłużą się, instrumentalnie super, refreny potrafią się do człowieka przyczepić, brakuje tylko tego czegoś na początku numerów co by ostatecznie wgniotło w fotel. No i w ostatnich utworach(„Stale memories”, „Yesterday and tomorrow”) stężenie cukru, pianinek i wokalnych „górek” zaczyna się już stawać lekko nieznośne. Co nie zmienia faktu, że „Clandestine resurrection” to całkiem dobry, przyjemny choć bardzo „niedzisiejszy” album. Od czasu do czasu nie zaszkodzi posłuchać.
Wyd. własne zespołu, 2016
Lista utworów:
1. Prelude To The Resurrection
2. Rise Of The Dead
3. Enlightened By Darkness
4. From The Ashes
5. Virgins Of Heaven And Hell 2
6. Dreams Of Midnight
7. Fall Of Kings
8. Stale Memories
9. Serenity
10. Yesterday & Tomorrow
Ocena: +6/10