Abbath – Abbath
(8 lutego 2016, napisał: Paweł Denys)

Zamieszanie związane z funkcjonowaniem Immortal wciąż ma miejsce. Główna twarz, tzn. makijaż, zespołu postanowił jednak nie siedzieć bezczynnie i wydał swój solowy album, który jednak tak do końca solowym albumem nie jest, bo też Abbath nie jest jedynym członkiem trupy. Mniejsza jednak o skład personalny lub o to, kto na czym gra i jaki ma wpływ na muzykę. Nie to jest najważniejsze. Liczy się przede wszystkim muzyka, a więc to, czy jest na czym ucho zawiesić, przy czym przysiąść i w co się uważnie i z zadowoleniem wsłuchiwać. Co się okazało? Okazało się to, że Abbath wciąż wie, jak nagrać ciekawą muzykę, która lokuje się całkiem niedaleko od ostatnich płyt Immortal. Mógłbym nawet napisać, że bez większego problemu odnajdziecie na „Abbath” ukłony niemal do całej dyskografii Wielbicieli Zimy. Oczywiście, nie ma mowy o jakiejś kopii, czy też usadowieniu się w wygodnej i poznanej dokładnie niszy. Słychać po prostu, że Abbath gra to, co najlepiej potrafi. Nie zamierza nawet na moment wychylać się poza swoje podwórko, ale tak po prawdzie, to ja nie widzę powodu, żeby musiał szukać gdzieś w innym miejscu dźwięków, które chciałoby mu się zagrać i zaprezentować szerokiej publiczności. Niechaj lepiej robi, to na czym się doskonale zna. Słychać wyraźnie, że nie zatracił umiejętności pisania dobrych kawałków. Słychać, że wciąż tli się w nim ogień twórczy, a że potrafi z tego wykuć ciekawe utwory, to też nie powinniście się nic a nic dziwić, że płyty tej słucha się po prostu dobrze. Nie prezentuje ona nic nowego. To co na niej się znajduje już było, ale jednocześnie wszystko jest tu na tyle wysokim poziomie, jest na tyle dobrze złożone i zagrane, że nie ma sensu na siłę doszukiwać się minusów, których jedynym celem byłaby niczym nieuzasadniona krytyka. Co z tego, że Abbath to taki trochę klaun? Co z tego, że nigdy nie był i już na pewno nie będzie czołową postacią norweskiego black metalu? Co z tego, że pozwala sobie na coraz mniej poważne sesje zdjęciowe i nie myśli o wojaczce? A no nic z tego. Ważne, że nagrał album ciekawy, pozwalający wysłuchać się kilka razy pod rząd. Przecież np. taki „Ashes of The Damned” to czysta moc. To samo można napisać o znakomitych thrashowych riffach w zamykającym całość „Eternal”. Tych naprawdę porywających momentów jest tu oczywiście zdecydowanie więcej. Nie powinniście być tym albumem rozczarowaniu, ale też nie mogę zagwarantować, że ten całość powali was na kolana. To po prostu dobry album, ale tylko dobry. Mam też nieodparte wrażenie, że sam Abbath niebezpiecznie blisko zbliża się tutaj do granicy, za którą jest muzyka dla każdego, czyli dla nikogo. Na razie dość umiejętnie lawiruje, ale kto może wiedzieć, jak to będzie w przyszłości. To się okaże za jakiś czas przy okazji kolejnej płyty, o ile ona oczywiście powstanie. Tymczasem lepiej zapodać sobie „Abbath” i wysłuchać tych kilku ciekawie napisanych i zagranych kawałków. Kuku wam płyta nie zrobi, ale z pewnością przysporzy kilku pozytywnych wrażeń. Niby niewiele, a jednak potrafi uradować.
Wyd. Season of Mist, 2016
Lista utworów:
1. To War!
2. Winterbane
3. Ashes of The Damned
4. Ocean of Wounds
5. Count The Dead
6. Fenrir Hunts
7. Root of The Mountain
8. Endless
Ocena: 8/10
https://web.facebook.com/abbathband/
