Mess Age – Otwieracz

(17 stycznia 2005, napisał: FATMAN)


Mess Age – Otwieracz

Cholernie nie lubię pisać wstępniaków, więc dzisiaj z premedytacją odpuszczę sobie pisanie takowego, a usprawiedliwić się mam zamiar długością mojej konwersacji z perkusistą Mess Age – Otwieraczem. Do broni!

Joł! Jak samopoczucie?

Siemanko. Samopoczucie jak najbardziej w porządku. Znamy tajemnicze substancje poprawiające nastrój, więc depresje nam nie grożą (śmiech).

To może podziel się z naszymi czytelnikami twoim nowym odkryciem w tej jakże miłej dziedzinie życia…

Wiesz, odkrycie nie jest ani nowe, ani moje. Myślę, że wielu zna ową substancję i specjalnie przedstawiać jej nie trzeba. Zwana jest zielem fajkowym, a w niektórych kręgach amerykańską tabaką. Świetnie poprawia nastrój i stymuluje wyobraźnię, co jest pożądane przy składaniu nowych kawałków. Polecam (śmiech).

Się rozumie, jednak wiesz, od czego będę musiał zacząć? Czemu nie kontynuowaliście trasy?

Jakoś nie jestem zaskoczony, że o to pytasz. Ale tak brutalnie już na początek (śmiech)? Trasa została przerwana z przyczyn czysto finansowych. Organizator już drugiego dnia nie miał kasy, żeby rozliczyć się z kimkolwiek. Z klubem, z transportem, z akustykami i oczywiście z zespołami. Klapa totalna. Od zespołów dostał spory kredyt zaufania i „prezent” w postaci znacznego obniżenia stawki. Niestety, sposób w jaki człowiekowi się wydawało, że zrobi trasę wymagałby jeszcze tego, żeby autobus jeździł na wodę, kierowca żywił się powietrzem, a akustycy i zespoły dokładały do każdej sztuki. Nie wspomnę, że kluby też musiałyby działać charytatywnie. Wtedy trasa pojechałaby dalej. Ale to nie scenariusz filmy s-f tylko rzeczywistość. Organizator chyba o tym zapomniał.

Rozumiem. Możesz wyróżnić główne błędy logistyczne owego pana?

Przede wszystkim to, że organizator założył sobie naprawdę dużą frekwencję i liczył na to, że bez żadnych sponsorów ani żadnego zaplecza finansowego pokryje koszta z samych biletów. Gdyby to była trasa Vader lub Behemoth, to założenie byłoby słuszne, ale nie można w żaden sposób wymagać, żeby na taki zestaw bandów przyszło tyle ludzi ile przychodzi na dwa najpopularniejsze w kraju zespoły. Poza tym koleś totalnie spieprzył sprawę transportu. Nie będę się rozpisywał, powiem tylko tyle, że parę tysięcy złociszy uciekło mu właśnie przez nieprzemyślaną kwestię transportu. Poza tym całkowity brak organizacji i pomysłu na trasę. Wydawało mu się, że wystarczy wpakować 4 zespoły do autokaru i reszta sama się załatwi. Nie nazwę tego inaczej jak skrajna amatorszczyzna. Po koncercie w Gdyni okazało się, że trasa zostaje przerwana, ale koleś nie ma jak wysłać zespołów ani akustyków do domów!!! Żenada.

Rozumiem. To może powiesz mi jak oceniasz zestaw zaserwowany nam przez organizatorów Divine Perdition Tour?

Z mojego punktu widzenia to całkiem ciekawy zestaw, który przy dobrej promocji miał szansę przyciągnąć sporo różnej publiczności. Trauma jako headliner, jak najbardziej na miejscu. Ostry, brutalny i całkowicie zawodowo wykonany death metal. Toxic Bonkers – lżejsza odmiana grind cora z elementami hardcore i death metalu. Mess Age – co tu dużo gadać, nie jesteśmy jeszcze zbyt popularni, ale myślę, że nasz melodyjny thrash/death metal może się podobać, a z pewnością jest jakimś urozmaiceniem na koncertach. Wolfrider – death/black, przyzwoity support trasy. Plus jeszcze lokalne zespoły, więc naprawdę wydaje mi się, że skład był całkiem interesujący. Szkoda, że się zesrało.

Wasz nowy wydawca na ogół nie organizuje tras swoim zespołom. Macie w takim razie może w rękawie „plan B”? Płytę trzeba by promować koncertami…

Żadnego specjalnie opracowanego planu nie mamy, ale jesteśmy spokojni. W najbliższym czasie zagramy kilka pojedynczych koncertów, a wiosną postaramy się odwiedzić te miasta, do których nie udało nam się dotrzeć w ramach przerwanej trasy. Mamy również możliwość zagrania koncertu w zakładzie karnym, jeszcze w październiku i jeśli ten koncert okaże się sensowny to być może udamy się na mini tour po więzieniach. Przekonamy się o tym już niedługo. Poza tym myślę, że MMP zorganizuje nam jednak jakieś koncerty, choć na zbyt wiele się nie nastawiamy. Nie ma obaw, potrafimy zadbać o zespół i z pewnością nie zabraknie nas na klubowych scenach.

Ok, zakończmy już ten temat. Kilka tygodni temu ukazała się wasza nowa płyta pod tytułem „Crushed Inside”. Z jakim odzewem ze strony mediów się spotkaliście?

Dostaliśmy sporo recenzji i jak na razie w żadnej nie było zjebów (śmiech). Czerwonych dywanów nikt przed nami nie rozkłada, ale opinie są jak najbardziej pozytywne. Ilość wywiadów również wskazuje, na co najmniej przyzwoite zainteresowanie, więc powodów do niezadowolenia nie mamy.

A może jakaś recenzja utkwiła ci wyjątkowo mocno w pamięci?

Nie, nie kojarzę żadnej specjalnie się wyróżniającej. Może, dlatego że wiele recenzji jest bardzo do siebie podobnych? Ale słyszałem od Piotra Łukaszewskiego, że w jakichś angielskich magazynach oceniano produkcję albumów i Piotr jako realizator dostał najwyższą notę. To jakieś pisma branżowe, dla realizatorów dźwięku, przynajmniej tak zrozumiałem, bo mówił mi o tym przez telefon.

To tyle, jeśli chodzi o media. W jaki sposób na krążek zareagowali fani?

Podobnie. Nie słyszeliśmy, ani nie czytaliśmy złych osądów materiału. Muza przypada do gustu, kilka poklepywań po plecach się trafiło. Z opinii wyrażanych przez fanów i znajomych wynika, że nagraliśmy płytę lepszą od poprzedniej. To dla nas najistotniejsze, idziemy do przodu, a to cieszy.

W takim razie gdzie upatrywałbyś podstawową różnicę, między „Self-Convicted”, a „Crushed Inside”?

Na nowej płycie zdecydowanie słychać, że mamy coraz więcej pomysłów na muzę. Płyta jest bardziej dopracowana pod względem kompozycji, numery są bardziej zróżnicowane, ciekawsze. Słychać, że rozwinęliśmy swoje umiejętności od czasu nagrania debiutu. Pojawiły się linie wokalne, których Raaf do tej pory nie używał, ja również dorzuciłem kilka rytmów, których nie znajdziesz na „Self-Convicted”. Poza tym brzmienie jest znacznie cięższe, bardziej drapieżne i selektywne zarazem. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty nagrałem żywe bębny, co nie jest w obecnych czasach, zdominowanych elektroniką codzienną praktyką wśród metalowych zespołów. Hmmm, nic więcej mi do głowy nie przychodzi (śmiech).

Czemu nagrywaliście w dwóch studiach – tzn. Red Studio i Radio Gdańsk?

W taki sposób pracuje Piotr Łukaszewski. Instrumenty i wokale są nagrywane w RG Studio, natomiast miks robi się w Red. Na mastering wróciliśmy do Radia Gdańsk. Taki system pracy jest dla Piotra najwygodniejszy, a dla nas tak naprawdę nie miało to większego znaczenia. Oba miejsca to profesjonalne studia nagrań, więc w tej kwestii zaufaliśmy Piotrowi i nie mamy najmniejszych powodów, żeby pluć sobie z tego powodu w brodę. Produkcja jest na zajebistym poziomie, a to zawdzięczamy właśnie Piotrowi i jego systemowi pracy.

No właśnie, waszym producentem był Piotr Łukaszewski, który kiedyś grał w zespole IRA, a teraz podgrywa w zespole Patrycji Markowskiej. Człowiek z takim stażem produkujący płytę kapeli, która ma taki starz chyba raczej zbyt często nie bierze się za produkowanie kapeli, która za wzorzec bierze Slayer?

Nie tylko IRA i Markowska, ale również TSA, Skywalker, Karmakoma i obecnie Ptaky. Heh, sądząc po zespołach, w jakich grał i jaką komponuje muzykę faktycznie może to budzić zdziwienie. Ale to tylko pozory. Piotr jest przede wszystkim bardzo dobrym muzykiem i świetnym realizatorem, a do tego siedzi również w ciężkiej muzie. Doskonale wie, jakiego brzmienia potrzeba metalowemu zespołowi. Przecież my nie jesteśmy jedyni, których nagrywa. Vader współpracuje z nim na stałe, Yattering nagrał z nim „Genocide”. Tak, więc nie ma obaw, byliśmy i jesteśmy w dobrych rękach (śmiech). Sądzisz, że naszym wzorcem jest Slayer? Hmmm, pomyślimy nad tym, ale nie sądzę, że przyznamy Ci rację (śmiech).

Sądzę, że w pewnym sensie tak. Znasz może zespół grający death/thrash, w którym nie słychać żadnej fascynacji Zabójcami? Ja nie znam takowej…

Patrząc na to w ten sposób, to rzeczywiście. Slayer są jednymi z ojców tego gatunku i z pewnością są inspiracją dla większości bandów grających thrash metal, więc są i naszą. Jednak dzieje się to zupełnie nieświadomie, po prostu setki godzin spędzonych na słuchaniu Slayer przez wiele lat odcisnęło na naszym pojmowaniu muzy piętno, ale nie powiedziałbym, że czerpiemy od nich garściami.

Dobra, niech będzie, że się czepiam, a tak w ogóle jak oceniasz ostatnie produkcje Slayer?

Bardzo mi się podobają, są niezwykle ciężkie, zajebiście przesterowane, z głośników zapierdala ściana dźwięku. Co tu zresztą oceniać, to produkcje na najwyższym, światowym poziomie. A czy się podoba, czy nie to tylko kwestia gustu.

Wracając do Piotra Łukaszewskiego. Jakim jest producentem? Stara się zdominować przebieg sesji nagraniowej czy też wpada od czasu do czasu i tylko podgląda czy nie rozwaliliście sprzętu?

Piotr jest obecny przez cały czas. To on „kieruje” całym przebiegiem sesji, oczywiście według planu, jaki zostaje ustalony na początku nagrań. Jest fachowcem, któremu można zaufać w stu procentach i zdać się na jego system pracy. W studio traktujemy go jako szóstego członka zespołu i bierzemy pod uwagę wszystkie jego sugestie. Nie jest to rzecz jasna tak, że ślepo robimy wszystko tak, jak powie Piotr, ale naprawdę, wiedza tego faceta o realizacji dźwięku i jego pomysły są warte tego, żeby z nich korzystać, jeśli tylko jest taka możliwość.

Ostatnio przeczytałem, że na etapie pracy studyjnej poszczególne kompozycje nie nazywacie ich nazwami, a posługujecie się ich numerkiem z track listy. Czy ładnie to tak podchodzić w bądź, co bądź bezuczuciowy sposób do swoich „dzieci”?

Dlaczego bezuczuciowy? To tylko ułatwienie. Po co zapamiętywać wszystkie tytuły, nie jest to nam potrzebne, jedynie wokalista musi je znać. My bardzo „czule” traktujemy swoje kawałki i jesteśmy do nich bardzo przywiązani. A to jak na nie mówimy nie ma większego znaczenia. A w ogóle, to „numerkami” posługujemy się nie tylko przez czas pracy w studio, ale przez całe ich „życie”.

Na CD po ostatnim utworze znajduje się bardzo osobliwy bonus. Skąd w was zainteresowanie „pierwszym mulatem” Rzeczy Pospolitej?

To chęć zwrócenia uwagi na debilizm i prostactwo tego polityka. Chciałbym, żeby każdy, kto popiera jego ugrupowanie zdawał sobie sprawę, że taki cymbał nie ma prawa zasiadać w rządzie. Niestety, w naszym rolniczym katolandzie jest wielu, którzy go popierają. Kolo tak działa mi na nerwy, że gdybym miał taką władzę, zabroniłbym mu oddychać. Stąd też na płycie pojawił się taki drobny polityczny akcent.

Jednak oprócz muzyki na krążku znajdują się liryki, które tak pięknie wyśpiewał Raaf. O czym tym razem traktują tekty?

Raaf w tekstach piętnuje ludzką naturę, jej ciemną stronę. Mówi o skrzywieniu psychiki i tego skutkach. Ukazuje zachowania ludzi, które mają destrukcyjny wpływ na otoczenie. W bardzo pokręcony, psychodeliczny sposób buntuje się przeciwko otaczającej rzeczywistości. Trudno jest mówić o tych tekstach, choćby ze względu na „chory” styl, w jakim są napisane. Polecam zapoznanie się z nimi, niekoniecznie z wkładki do płyty, są zamieszczone na naszej stronie i sądzę, że mogą wielu się spodobać, a przynajmniej zainteresować.

Jako Executive Producer waszego krążka jest wpisany szef Metal Mind Productions, p. Tomasz Dziubiński. Nie sądzę, aby cały czas siedział z wami w studiu, więc do czego sprowadzała się jego rola?

I bardzo słusznie uważasz. Dziuba oczywiście nie był w studio podczas nagrywania. Wiąże się to z produkcją płyty, tzn. z jej tłoczeniem i oprawą graficzną. Do niego należało też ostatnie słowo dotyczące akceptacji tego, co wysłaliśmy do MMP. Tak, więc wiąże się to z przyjęciem materiału od zespołu, a nie z wpływem wydawcy na zawartość albumu.

Powiedziałeś „przyjęciem materiału”. Co się dzieje w sytuacji, gdy firma stwierdzi, że materiał nie spełnia jej oczekiwań? Sesja jest powtarzana czy może wyciąga inne konsekwencje?

Teoretycznie zespół zobowiązany jest do poprawek materiału w ramach budżetu przeznaczonego na nagranie płyty. Ale to chyba czysto teoretyczne założenie, nie sądzę żebyśmy kiedykolwiek musieli się zastanawiać, co zrobić z tym fantem. MMP nie ingeruje w warstwę artystyczną płyty. Mamy całkowitą dowolność i nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej.

Tak w ogóle to „Crushed Inside” jest waszym pierwszym krążkiem dla Metal Mind Productions. Jak na razie wasza nowa wytwórnia wywiązuje się z jej roli?

Wszystko wskazuje na to, że jest całkiem przyzwoicie, reklamują nas, są wywiady, dystrybucja płyty jest naprawdę solidna. Jak na początek jest w porządku, mam nadzieję, że to się nie zmieni. Ale żeby sumiennie ocenić ich wkład w zespół musimy jeszcze kilka miesięcy poczekać, żeby mieć szerszy obraz tego, co dla nas zrobią. Nie spodziewamy się cudów, bo znamy realia, liczymy po prostu na pomoc z ich strony i na razie wygląda to obiecująco.

Wcześniej nagraliście płytę dla Conquer Records. Czemu wasze drogi się rozeszły?

Conquer wycofała się na trzy tygodnie przed zarezerwowanym terminem studia. Zrezygnowali z nas twierdząc, że najzwyczajniej w świecie im się nie opłacamy. Prawdy nigdy nie poznamy, ale znamy pewne fakty, które nie pozwalają nam w żaden sposób wierzyć ich słowom. Nie chcę już tego rozwlekać, nie nazwę ich oszustami, bo to nie w tym rzecz, użyję słów: nieodpowiedzialni amatorzy, którzy bawią się w wytwórnię. Być może w przyszłości przestanie to być zabawą, ale potrzeba do tego zawodowego podejścia do sprawy i mądrych ludzi. Tomek Podolecki, sam będąc kumatym kolesiem ma niestety za doradcę zupełnego idiotę, a to nie wróży dobrze.

Mocne słowa. Po rozstaniu z Conquer Records od razu zgłosiliście się do MMP czy też może staraliście się zainteresować sobą też kogoś innego?

Najpierw wykonałem telefony do Empire Records i Mystic Productions. Spodziewaliśmy się, że to oni najprędzej się nami zainteresują. Jednak Mariusz Kmiołek, a chwilę później Michał Wardzała rozwiali nasze nadzieje. Do MMP dzwoniłem już z mniej optymistycznym nastawieniem, całe szczęście okazało się, że są zainteresowani. A efekt rozmowy to kontrakt na trzy płyty, z których pierwsza to „Crushed Inside”.

Wcześniej wspomniałeś o oprawie graficznej. Mam znajomą, którą posiada wasze ostatnie dziecko i mimo, że muzyka nie przypadła jej do gustu chwali was za… okładkę. Czemu zdecydowaliście się na taki niemetalowy obrazek?

Po prostu, dlatego żeby nie oprawiać płyty w typową, metalową okładkę, z której wpatrywać się w nas będą jakieś trupy, czaszki czy inne diabły. Tysięczna wariacja na temat Rogatego albo cmentarza jest po prostu nudna. Szczęśliwie nawiązaliśmy kontakt z Iwinem, czego efekt widać. I nie do końca się zgadzam z tym, że okładka jest niemetalowa. Jest ponura, trochę psychodeliczna i niesie za sobą wystarczająco złowrogi przekaz, aby mogła być w nią oprawiona metalowa muza. Jesteśmy zajebiście zadowoleni z takiego wyglądy naszej płyty i mamy nadzieję, że oprawy kolejnych będą nie mniej interesujące.

Mam sprawę, która nurtuje mnie od początku. Możesz zdradzić mi, kto i czemu nadał ci ksywę Otwieracz? Czemu nie rozmawiam teraz np. Zakrętka?

Widocznie nie jestem wystarczająco zakręcony (śmiech). Ksywa Otwieracz łazi za mną już jakieś 12 – 13 lat. „Dostałem” ją od niejakiej pani Ani, która opiekuje się kultowym klubem „Burdl” w Gdańsku. Byliśmy na koncercie ze Skywalkerem, gdzieś tam na zapleczu otwierałem piwo zębami i gdy pani Ania to zobaczyła, momentalnie nadała mi to „imię”. Nie jest to nic dziwnego, piwo można otwierać na różne sposoby, to tylko jeden z nich, ale dla niej było to wystarczająco szokujące (śmiech). Strasznie z początku mi się nie podobało, ale wszystkie zespoły zaraz to podchwyciły, a że byli duuużo ode mnie starsi, nie mogłem już się wybronić, choć nie ukrywam, ze próbowałem. Heh, na znak protestu rozstroiliśmy Skawińskiemu gitarę przed samym wejściem na scenę, ale ku naszemu niezadowoleniu poradził sobie z tym w kilkanaście sekund.

W zeszłym tygodniu z ciekawości sprawdziłem czy parę osób, na co dzień posługujących się słownictwem związanym z muzyką tak naprawdę wie, o czym mówi. Wyniki nie nastrajają mnie optymistycznie, więc mam nadzieję, że nie będziesz miał nic, przeciwko jeśli potraktuję cię jak małą encyklopedię?

Do encyklopedii jest mi daleko, ale wal śmiało, postaram się coś w miarę sensownego powiedzieć, choć fachowych wyjaśnień się nie spodziewaj.

To może na początek wyjaśnisz, co to jest masterig…

To ostatni etap sesji nagraniowej. Polega mniej więcej na tym, że dźwięk jest przepuszczany przez specjalne urządzenia/programy, które „podrasowują” brzmienie. To taka cyfrowa i analogowa equalizacja, wyciąganie lub chowanie odpowiednich częstotliwości. Master ma wpływ na głośność nagrania, na jego stopień przesterowania, na jego klarowność. Master nadaje takiego ostatecznego brzmienia nagraniu, a odpowiednie ustawienie częstotliwości „ulepsza” to, co zrobiliśmy podczas miksu. Trudno mi to zdefiniować, nie znam się na tym, tym zajmuje się realizator, w zasadzie bez obecności zespołu, przynajmniej w naszym przypadku. Piotr zrobił mastering sam, w studio Radia Gdańsk, kierując się jedynie naszymi sugestiami i swoim pomysłem na brzmienie płyty.

Teraz poproszę cię o powiedzenie paru zdań o tym, czym jest miks.

To już łatwiej (śmiech). Miks to główna część pracy nad brzmieniem płyty. To w zasadzie praca na konsolecie, trwająca przez większą część sesji w studio. Najpierw mamy miks wstępny, czyli taki „roboczy”, który daje nam wstępne wyobrażenie o brzmieniu, jakie osiągniemy i na nim pracujemy. Później, już po nagraniu wszystkich instrumentów robi się miks główny, czyli ustawienia głośności poszczególnych instrumentów względem siebie, nadawanie im odpowiedniej barwy, nakładanie efektów na wokal czy na solówki. Miks to po prostu ustawianie brzmienia poszczególnych instrumentów i całości nagrania. Ma chyba największe znaczenie dla późniejszego odbioru produkcji.

No i na koniec zostały jakże popularne triggery…

Małe klipsy zakładane na bębny, które pod wpływem uderzenia w naciąg przekazują impuls do modułu, na którym wybieramy brzmienie i który generuje cyfrową próbkę. Próbka ta wędruje kabelkami, do kompa i widzimy ją na monitorze pod postacią małego kwadracika. Całe bębny nagrane przez triggery widzimy jako ciąg kwadracików na wykresie. Później każde uderzenie (kwadracik) możemy przesunąć w dowolne miejsce w czasie, co jest zwyczajnym prostowaniem bębnów. Dlatego później mówimy, że perkusista gra jak automat (śmiech). I właśnie w związku z zastosowaniem triggerów brzmienie bębnów mamy „sztuczne”. Fakt, że przy dobrze zrobionych bębnach przeciętny słuchacz nie zorientuje się w tym, że są triggerowane, ale już bardziej wprawne ucho wyłapie to praktycznie przy każdej produkcji. Inna sprawa, że triggerów w studio używa miażdżąca większość bębniarzy. Hmmm, powiem, że niestety, bo co żywe beczki to żywe. Ja osobiście preferuję nagrywanie stopy przez trigger, ale reszta bębnów akustycznie, przez mikrofony. Uważam, że to najbardziej optymalne rozwiązanie i nie śmierdzi ściemnianiem (śmiech).

Teraz z poczuciem spełnionej misji dydaktycznej możesz udać się na spoczynek. Szeregowy Otwieracz odmaszerować!

Tak jest Fatsierżancie!

divider

polecamy

Pincer Consortium – Geminus Schism Ironbound – Serpent’s Kiss Königreichssaal – Psalmen’o’delirium Meat Spreader – Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear
divider

imprezy

Tankard, Defiance i Accu§er w Jablunkovie – thrash metalowa uczta tuż przy polskiej granicy Forever Nu! Festival 2025 – hołd dla legend nu metalu w Krakowie Death Confession 1349 i ich goście w Krakowie Unholy Blood Fest IV – Toruń Furor Gallico w Krakowie Dom Zły w Krakowie – koncert w Klubie Gwarek EXEGI MONUMENTUM tour HOSTIA mini trasa koncertowa koncerty Mercurius Wizjonerzy z Blood Incantation wystąpią w Warszawie i Krakowie! The Unholy Trinity Tour 2025
divider

patronujemy

Trzecia płyta ATERRA Narodowy spis zespołów – Artur Sobiela, Tomasz Sikora Premiera albumu „Szczodre Gody” Velesar NEAGHI – Whispers of Wings Taranis „Obscurity” ROCK N’SFERA 5 ATERRA – AV CULTIST ‚Chants of Sublimation’ Trichomes – Omnipresent Creation
divider

współpracujemy

Deformeathing Prod. Sklep Stronghold VooDoo Club MORBID CHAPEL RECORDS Wydawnictwo Muzyczne Pscho SelfMadeGod Godz Ov War
divider

koncerty