Emblazoned – Eucharistiae Sacramentum
(1 października 2014, napisał: Paweł Denys)

Kiedy zespół wydaje duży album, to musi to być dla niego niemałe święto. Zwłaszcza jeśli mowa o zespole, który na scenie metalowej egzystuje już od piętnastu lat. Tak się właśnie mają sprawy z Emblazoned, które dopiero teraz doczekało się pełnej płyty. Nie będę wnikał, co oni przez tyle czasu robili. Widocznie musieli dojrzeć, czy też inne takie bzdety, które co jakiś czas w wypowiedziach podobnych kapel się trafiają. Roztrząsanie tej sprawy jest pozbawione sensu, gdyż zawartość „Eucharistiae Sacramentum” skutecznie zamyka jadaczki i każe tego wulkanu energii słuchać głośno, jak diabli. Ten materiał jest pozbawiony jakichkolwiek mielizn. Od początku niezwykle skutecznie rzuca się na słuchacza i trzyma w śmiercionośnym uścisku aż do samego końca. Mieszanka black i death metalu, którą to para się ten zespół, jest przyrządzona w znakomity sposób. Doprawdy trudno się przed tym materiałem bronić dłużej niż dosłownie sekundę. Nadmienić wypada, że to w gruncie rzeczy nowoczesne podejście do takiego grania. Oczywiście nie ma mowy o jakichś dziwach, a jedynie o zdrowo brutalnej muzie, która old schoolowi raczej nie zamierza się kłaniać. Pewne wpływy płyt z lat dawno minionych są tu słyszalne, ale jest ich bardzo mało i śmiało można napisać, że rzeczy wydane po 2000 roku miały tu zdecydowanie więcej do gadania. Gdy więc mówimy o fragmentach, gdy death metal rządzi, to mam na myśli zdrowo doprawioną brutalnością i niezłą techniką masę, która potrafi się fenomenalnie rozpędzić, jak i wbić w ziemię miażdżącymi zwolnieniami. W tych dołach nawet można wyczuć lekkie muśnięcie deathcore’a, ale bądźcie spokojnie. To nie jest cel tego zespołu. Black metal objawia się w specyficznej melodyce riffów i klimacie, które to elementy na tej płycie są równie ważne, co pozostałe. Emblazoned dość swobodnie miesza oba style i nie przejmuje się za bardzo tym, który z nich w danym momencie przejmuje palmę pierwszeństwa. Udało się tym Amerykanom uniknąć mielizn, a więc zapomnijcie, że natraficie tu na wypełniacze, czy też ciągnięte w nieskończoność motywy, aby tylko wydłużyć kawałki i zająć przepisową ilość czasu. Nie tędy droga. Tu się ostro kaleczy w oprawie bardzo charakterystycznych fragmentów, które już po pierwszym przesłuchaniu dają się zapamiętać. Energii ten album dostarcza w nadmiarze. Aż się chce rozpieprzać wszystko wokoło. Bardzo dobrą mieszankę przygotowało Emblazoned, która już dziś rokuje znakomicie na przyszłość. Oby tylko na kolejne wydawnictwo nie trzeba było czekać kolejnych piętnastu lat. Jeśli nowsze rzeczy w w/w gatunkach nie są wam obce, to czym prędzej sprawdźcie ten album. Dlaczego? Bo jest cholernie mocno tego wart.
Wyd. Deepsend Records, 2014
Lista utworów:
1. Malefic Congregation
2. Heathenist Structure
3. Fatherless Predecessor
4. The Deciver
5. Perdition
6. Wolven Shroud
7. Iniquitous
8. Divine Delusion
Ocena: +8/10
https://www.facebook.com/emblazoned666
