Brutal Assault 2014, Twierdza Josefov, 06-09.08.2014r.
(14 sierpnia 2014, napisał: Paweł Denys)
Tegoroczny Brutal Assault jawił mi się w bardzo ciekawych barwach. Podobał mi się cholernie skład, ale już niekoniecznie rozpiska czasowa. To jednak można było przeboleć i skupić się na zobaczeniu tego, co mocno mnie interesowało. Zanim jednak nadszedł czas koncertów trzeba było najpierw na miejsce dotrzeć i załatwić kilka innych spraw. Przede wszystkim w tym roku obyło się bez namiotu, a spanie na materacu w samochodzie okazało się bardzo dobrym rozwiązaniem. Odpadał przynajmniej problem z chorobliwym pilnowaniem każdej przywiezionej rzeczy, a muszę przyznać, że cyganów jak co roku pałętało się dużo po okolicach festiwalu. Furorę zrobiła jedna taka, co to pchała się środkiem chodnika i wyglądała jakby dopiero co urwała się z jakiejś techno imprezy. Wyglądało to co najmniej komicznie. Inna sprawa to osoby mieszkające na tym samym parkingu. Tutaj zdecydowanie plus dla ludzi umownie nazwanych starszymi. Pełna kultura i za to dla nich szacun. Zepsuło mi się za to zdanie o młodych Czechach, którzy z takim słowem jak kultura, to mają ewidentnie nie po drodze. Może trzeba by im rozdawać darmowe worki na śmieci? A w sumie czort z tym, bo jak ktoś lubi spać w syfie, to powodzenia życzę.
Środa. Dzień ten bez dwóch zdań stał pod znakiem koncertów dwóch legend, ale zanim to nastąpiło, to sporo się jeszcze po drodze wydarzyło. Przede wszystkim pokaz lotniczy na początek, który wywołał spore poruszenie i to wcale mnie nie dziwi. Czegoś takiego się nie widzi na co dzień. Cały festiwal rozpoczął reprezentant słowackiej sceny death metalowej czyli Suburban Terrorist. Może ich muzyka to nie do końca moja bajka, bo też sporo w niej hardcore’owych naleciałości, ale muszę przyznać, że moc od nich biła. Zagrali krótko, jak to na początku festiwalu, ale zostawili po sobie naprawdę dobre wrażenie. Następny w kolejce do zobaczenia był Flotsam & Jetsam. Weterani thrash metalu zagrali znakomicie. Publika i sam zespół bawili się znakomicie i to przez calutki koncert. W czasie występu, jak i po jego zakończeniu byłem pod dużym wrażeniem formy tego zespołu. Tak proszę państwa ma wyglądać starusieńki thrash metal na żywo i kropka. Po tym koncercie nadszedł czas na piwko i jak się okazało był to jedyny dzień tego festiwalu, w którym zdarzyło mi się po ten trunek sięgnąć. Nie żeby był jakoś wybitnie ohydny, ale zwyczajnie w takiej temperaturze mi nie służył. Pozostała woda i okazjonalnie coca-cola, co w ostatecznym rozrachunku wyszło mi tylko na dobre. Udało mi się za to rzucić okiem na sceniczną prezencję Chthonic, którzy przyjechali z dalekiego Tajwanu. Taki metal to jednak nie dla mnie. Wycyckani członkowie zespołu, raczej bzdurne kawałki i tyle w temacie. Nuda panie po prostu. Nadszedł jednak w końcu czas Terrorrizer. To nic, że ten zespół to obecnie Sandoval i jacyś tam muzycy. Wystarczyło, że zagrali takie petardy, jak „Storm of Stress” i „Fear of Napalm” i już było po mnie. Brzmienie absolutnie nie było wybitne, gitarzysta ewidentnie był nawalony, a i kilka razy zdarzyło im się krzywo zagrać, ale to nic w porównaniu z wielkimi emocjami, jakie mną targały podczas tego koncertu. Zdecydowanie jedna z lepszych chwil całego festiwalu. Następny był Venom, a więc legenda przez bardzo duże L. Brzydki Cronos i koledzy zagrali całkiem przyzwoity set, ale też żadnej rewelacji nie było. Setlista bardzo różnorodna, jednak starych utworów było zdecydowanie za mało. Do tego dobry teatrzyk na scenie w postaci ogni itp. Duży plus też dla perkusisty za świetny pomysł z lokalizacją talerzy. Tym się facet zdecydowanie wyróżnił na tle reszty garkotłuków na całej imprezie. Emocje podczas koncertu Venom były, ale na pewno nie tak wielkie, jak się spodziewałem. Niestety.
Czwartek. Jakiś zły duch przygonił mnie na plac koncertowy jeszcze przed pierwszym koncertem tego dnia, a więc bardzo wcześnie. Czeska Panychida otwierała ten dzionek, ale jako że fanem łączenia black metalu z folkiem nie jestem, to ten występ pobieżnie obejrzałem. Za to kolejny zespół udowodnił, że w całej młodej fali thrashowego zamieszania jest jednym z najlepszych. Havok zagrał znakomicie i ja widziałem tu szczerość i oddanie. Rozbujali publikę, a i sam zdrowo potupałem nóżką. Niczego więcej w wykonaniu tego typu kapel nie oczekuje. Czuję za to, że z czasem mogą zajść daleko panowie z Havok. Słonko naparzało coraz mocniej, a więc marsz po wodę i pod wodę. Suchym się chodzić za bardzo nie dało. Powrót jednak na Pentagram Chile był obowiązkowy. Proszę państwa, to jest właśnie ekstremalny metal w najlepszym wydaniu. Ci cholernicy skradli show wielu kapelom z tegorocznej edycji i bardzo rad jestem z tego, że tak się właśnie stało. Nic im nie przeszkadzało, a i publika odwdzięczyła się w nadmiarze. Znakomity koncert zaprawdę powiadam wam. Co dalej? No oczywiście Onslaught! Napiszę bardzo krótko: weterani wyszli i zabili publikę. Niesamowita moc, ruchliwość muzyków i znakomity kontakt z publicznością. Prym wiódł basista, który nawet na mnie wymógł zrobienie popularnych rogów z łapki. Takie zespoły powinny grać znacznie dłużej. W dupie miałem gorąc i inne niedogodności. Liczyła się tylko znakomita muzyka lejąca się na wszystkich ze sceny. Zmęczony byłem po Onslaught, ale to nic, bo za chwilkę miało pojawić się na scenie Misery Index. Chwilkę wytrzymałem w pobliżu sceny i wycofałem się do tyłu. Sam koncercik rewelacją nie był, ale pokazał też, że ten zespół to absolutna czołówka death/grindu. Zagrali poprawnie, przelecieli się po swoje dyskografii i tyle. Trzeba było w końcu odsapnąć, bo późne popołudnie i wieczór zapowiadały się intensywnie. Najpierw Crowbar. Wyszli na scenę i zgnietli dźwiękiem. Może i widziałem już ten zespół w lepszej formie, ale teraz też było bardzo godziwie. Udowodnili, że w swojej niszy są wciąż potężni jak jasna cholera. To był jednak tylko wstęp do wielkich emocji tego dnia. Za chwilę na scenie miało pojawić się Obituary. No nie powiem, targały mną wielkie emocje przed tym koncertem. Chciałem miażdżącego show i takie dostałem. Już nie najmłodsi muzycy pokazali czy jest old schoolowy death metal. Są skurczybyki w formie i oby taki stan trwał jak najdłużej. Zagrali znakomicie, a do tego zaprezentowali sporo kultowego stuffu. Inaczej nie można pisać o takich kawałkach, jak ” Chopped in Half” czy np. „Slowly We Rot”. Pot lał się strumieniami zarówno z muzyków, jak i z publiczności. Nie można było być niezadowolonym z tego koncertu. Dłuższa chwila przerwy przeznaczona na uzupełnienie płynów w organizmie i powrót pod scenę na Suffocation. Brzmienie, zgranie, dobór utworów i ich wykonanie. Te słowa idealnie oddają ten występ. Cholernie intensywny dodam. Poza tym Frank Mullen z mikrofonem i tutaj wszystko się zamyka. Od początku petarda i tak do samego końca. Może trochę za dużo Frank gada pomiędzy kawałkami, ale że ma do powiedzenia wiele ciekawego, to i zbytnio to nie przeszkadzało. Jedyny minus to za krótko. Mogliby spokojnie grać dwa razy dłużej i raczej nikt nie byłby tym faktem zmartwiony. Został jeszcze Slayer. Przed nimi zagrał Brind Me The Horizon, ale sens zapraszania takiego gówna jest dla mnie nieodkryty. Po tym show plac wypełnił się bardzo szczelnie. Na tyle szczelnie, że nawet przy barach byłoby trudno wcisnąć szpilkę. No, ale za chwilkę miał wyjść najbardziej wypływowy zespół w historii muzyki metalowej. Ich wejście trochę się przeciągnęło, ale oto są i zaczynają. Dobór kawałków dla mnie bardzo dobry. Dużo starych kawałków i tylko jeden z nowej ery. Pod tym względem byłem mega zadowolony. Pod innymi już niekoniecznie. Uwaga! Teraz będę bluźnił. Nie porwał mnie doszczętnie ten koncert. Zdaję sobie sprawę, że latka lecą, ale i tak werwy w tym koncercie było za mało. Do tego największy mankament. Fatalne brzmienie! To jedna gitara się pojawiała, a druga znikała. Na maksa dało się to we znaki we wstępie do „Seasons In The Abyss”. W tej spokojnej partii grały tylko bass i perkusja. Gitar nie było. Niemniej koncert zaliczam na plus, ale w pełni zadowolony nie jestem. Trochę szkoda, ale i tak warto było zobaczyć ich na żywo. W ten oto sposób pod względem koncertów ten dzień się dla mnie zakończył.
Piątek. Nie śpieszyło mi się na plac koncertowy. To co mnie interesowało zaczynało się o 13:30. Właśnie o tej godzinie na scenę wszedł zespół Obscure Sphinx. Tak jestem fanem tego zespołu. Tak uwielbiam ich muzykę i jestem skrajnie nieobiektywny. Jednak nawet biorąc pod uwagę te skrzywienia z pełną stanowczością muszę napisać, że ten koncert był znakomity. Zosia, Yony, Olo, Werbel i Blady zagrali tak, że wyrywało z butów. Nie wiem, jak oni to robią, że generują na scenie tak potężną energię, ale nie muszę tego wiedzieć dopóki to robią. Wszystko zagrało pięknie i nie mam wątpliwości, że tym koncertem zdobyli kolejnych fanów. Widowisko pierwsza klasa. Co dalej tego dnia? Fleshgod Apocalypse. Już raz ich widziałem i delikatnie mówiąc nie byłem zachwycony. Teraz było tak samo. Za komicznie i za mało dobrej muzyki. Jakieś te ich granie jest przekombinowane. Przy okazji ich koncertu zauważyłem za to dziwny trend panujący wśród młodzieży. Otóż sporo osób w koszulkach FA w czasie ich występu wolało siedzieć w barach i popijać soczki niż popatrzeć na zespół, którego jak mniemam są fanami. To po jaką cholerę zakładać jakąś koszulkę skoro zespół z owej koszulki ma się gdzieś? Bo to modne i fajne? Nie czaję tego. Skeletonwitch wyszli i zrobili to co do nich należało. Zagrali ten swój thrash metal z blackowymi naleciałościami i poszli. Koncert dobry, ale tylko dobry. Potem na scenę wyszła największa pomyłka całej imprezy. Carnival In Coal. No ja przepraszam bardzo, ale z takim graniem to niech spierdalają na parady równości czy inne tego typu imprezy. Shit jakich mało, a do tego żenujące zachowanie wokalisty. Syf, kiła i mogiła. Na całe szczęście po tym koncercie weszło na scenę Unleashed i nie musiałem dłużej myśleć o CiC. Ten koncert też miał kilka mankamentów, ale i tak przeniosłem się o kilkanaście lat wstecz i byłem jak zahipnotyzowany. To nic, że zagrali mało świetnych kawałków i tak było znakomicie. Jeśli idzie o death metalowe koncerty to spokojnie top 3. Świetny kontakt z publiką, znakomity ruch na scenie i wzorowo odegrane kawałki. Brzmienie, jak to na Brutalu, raz lepsze raz gorsze, ale podsumowując na plus i to duży. Six Feet Under zalało wszystkich tym swoim prymitywnym death metalem, a że akurat tak grać potrafią najlepiej na świecie, to było bardzo dobrze. Chris B. To być może wciąż najlepszy wokalista death metalowy. Dobrze, że te jego długaśne dredy nie wcięły się w struny, któremuś z kolegów. Pięć minut przed 20:00 na scenę weszli panowie z Blindead. Widziałem ich na żywo wiele razy i tak trochę się zastanawiałem, co też zaprezentują. Oczywiście oparli występ na dwóch ostatnich albumach. Nie wiem jak oni to czuli, ale ja widziałem zespół, który roznosiła energia, który grał jak w amoku i który przyciągnął pod scenę sporą liczbę publiczności. Zdecydowanie moc była z nimi i nic na nic nie dziwią mnie podziękowania od publiki na koniec. Co prawda leciały po polsku, ale i kilku cudzoziemców próbowało się przyłączyć. Świetny koncert. The Devin Towsend Project gra muzykę niełatwą, a jeszcze trudniej przenieść kawałki z płyty na wersje koncertowe. Okazało się, że dla Geniusza i spółki to żaden problem. Wszyscy śpiewali teksty z Devinem, nie zauważyłem żeby ktoś się źle bawił. Może i muzyka średnio pasująca do festiwalu, ale to proszę państwa był koncert najlepszy na całej imprezie. Znakomitym pomysłem było wyświetlanie niektórych tekstów na telebimie, co zaowocowało tym, że nawet ludzie stojący daleko od sceny darli japy. No i zostało jeszcze Amon Amarth. Z płyt słucham ich bardzo rzadko albo wcale. Tymczasem show był pierwszorzędny. Dwa duże smoki po bokach sceny, sporo ogni i innych fajerwerków, piwo pite z rogu i młot Thora łomoczący w scenę. Fajnie się to oglądało, a i kawałki porwały wielu ludzi do dobrej zabawy. No po prostu bardzo profesjonalny, świetnie wyreżyserowany koncert. Prawdziwa maszynka z tego Amon Amarth na scenie. Piątek się właśnie zakończył. Został odpoczynek i gorące dyskusje na temat wydarzeń tego dnia. Reszta przygrywała w tle sobie spokojnie.
Sobota. Już niestety ostatni dzień. Najpierw Nervecell. Całkiem fajna ekipa z nich i poradzili sobie w słońcu bardzo dobrze. Dalej Insania. Kolejna pomyłka. Do dyskoteki niech sobie idą, a nie na metalowe festiwale. Sporo ludzi nie podzielało mojego osądu, bo tańczyło sobie w najlepsze, ale czort tam z nimi. Mało tolerancyjny widocznie jestem. Za to Severe Torture to zobaczyłem z największą ochotą. Zagrali ten swój raczej drugoligowy death metal bardzo mocno i z dużą dozą przyjemności się tego słuchało i oglądało. Bez żadnych fajerwerków, ale solidny poziom pokazali na pewno. Nadszedł czas ukrycia się w cieniu i odpoczywania w oczekiwaniu na najlepsze tego dnia. Impaled Nazarene. Kurwa jaką okrutną siarą powiało ze sceny. Koncert naprawdę doskonały, a i sam zespół jest w formie. Od Mikki Luttinena emanuje potworne diabelstwo. Zdzierał sobie facet gardło w najlepsze, a pozostali członkowie zespołu nie pozostawali dłużni. Nic im nie przeszkodziło i muszę przyznać, że udało im się rozpętać piekło. Cruachan popiszczał trochę ze sceny i tyle z tego pamiętam. Śmieszna muzyka i taki też zespół. Metalcore’owcy z August Burns Red zabrzmieli świetnie, ale ich muzyka to nie moja bajka. Niemniej sporo ludzi się dobrze na ich koncercie bawiło i to do nich w największej mierze ta muzyka jest adresowana. No i Sodom. Ja naprawdę nie wiem, czy coś takiego jak długowieczność istnieje, ale jeśli tak to oni są na to ewidentnie chorzy. Radocha z grania, wyluzowanie i kapitalne zachowanie względem publiczności oraz prawdziwe petardy sadzone raz za razem. Sporo starego materiału i na to właśnie czekałem. Przy „Outbreak of Evil” zsikałem się ze szczęścia, a i gardło odczuło ten kawałek. No darłem się w najlepsze. Poza tym Tom pokazał klasę wokalną, ale i taką zwykłą ludzką. Rzucanie wody czy tez podanie piwa w publikę, to wyraz szacunku za zaangażowanie. On wie dla kogo gra i dzięki komu. Wielkie brawa dla Sodom za koncert. Zamietli znakomicie. Chciałem jeszcze zostać na następne koncerty, ale narastający ból głowy i mocno dokuczające plecy wygrały. Tym samym Brutal Assault 2014 się dla mnie zakończył. Może to i lepiej, że nie widziałem najebanego Phila Anselmo?
Na koniec kilka spraw około muzycznych. Świetny pomysł z Octagon. Było gdzie się znakomicie schłodzić i posiedzieć na wygodnych krzesłach z oparciem. Mniej udanie za to niż przed rokiem prezentowała się sama organizacja. Lekkie zamieszanie z programem itp., ale na szczęście na bieżąco aktualizowane były informacje na telebimie i jakoś to poszło. Inne rzeczy są już historią. Pozostaje tylko czekać na XX edycję i liczyć, że będzie jeszcze lepiej. Ten Brutal udowodnił też, że można robić rok w rok zajebisty festiwal i nie trzeba kończyć po 2-3 edycjach. Może niektórzy organizatorzy z Polski powinni przyjechać na nauki? A może wystarczy, że około połowy ludności na imprezie to Polacy? No nieważne. Ważne, że kolejny raz było znakomicie i teraz tylko prawie roczne czekanie wkurwia, ale to jakoś przeboleję. Do zobaczenia i usłyszenia za rok.