Vader – Tibi Et Igni
(8 czerwca 2014, napisał: Paweł Denys)
Po trzech latach z nowym albumem atakuje Vader. Co też tym razem Peter oferuje wszystkim zainteresowanym? Ano wszystko to, co znakomicie jest znane, ale jednocześnie odczuwalny jest wysoki poziom mocy, która już na dobre powróciła do zespołu. Siła z jaką „Tibi Et Igni” atakuje moje małżowiny uszne wręcz nakazuje zachować dalece posuniętą ostrożność w ferowaniu przedwczesnych wyroków na temat nowego albumu legendy death metalu. Nie jest jednak tak, że po tej płycie należy spodziewać się czegoś nowego, czegoś co na nowo zdefiniowało by styl zespołu i nakreśliło ścieżkę na przyszłość. Wszystko to, co znajduje się tutaj jest doskonale znane, sęk w tym jednak tkwi, że ciągle działa. Peter doskonale wie w czym jest najlepszy i tego się trzyma. Dla jednych będzie to niewątpliwie zaletą, a dla drugich wadą, ale wszystkich nie da się zadowolić. Ja nie oczekuję po Vader już żadnego przełomu. Chcę jedynie dostawać to na co czekam. Tak właśnie jest z „Tibi Et Igni”. Niemal w ciemno można zgadywać co pojawi się za chwilkę na albumie i w sumie nie ma obaw o zanotowanie pudła. Tak, jest ta płyta przewidywalna, jest wtórna jak jasna cholera, ale szczerze mam to głęboko gdzieś dopóty dopóki z każdym kolejnym przesłuchaniem banan pojawia się na mojej twarzy, a potencjometr rozkręca się do granic możliwości. Nie zanotowałem na tym albumie żadnego wypełniacza, co nie oznacza, że wszystko jest piknie, ale o tym za chwilkę. Najpierw kilka słów o kawałkach, które słuchane z płyty urywają jajca, ale coś czuję, że dopiero słuchane z perspektywy człowieka pod sceną w jakimś klubie ujawnią swój największy atut. Inaczej nie wyobrażam sobie takich petard jak „Triumph of Death”, „Where Angels Weep” czy też np. „Go To Hell”. Prawdziwe killery w iście vader’owym stylu. Oczywiście zbudowane z patentów dobrze znanych, ale wciąż skutecznie zabijających. Trochę inną stronę albumu pokazują kawałki, które swój rodowód mają raczej w heavy metalowych korzeniach niż w śmierć metalu. Najlepiej w tym zestawie wypada znakomity „Hexenkessel”, który jednocześnie szybciutko urośnie wam do rangi najlepszego wałka na całym albumie. Świetnie zaaranżowany, zdrowo połamany i podszyty znakomita atmosferą. Istna perełka. Blado na jego tle wypadają za to „The Eye of The Abyss” i „The End”. Ten pierwszy to brzmi raczej jak odrzut z sesji Esqarial & Kupczyk niż utwór Vader. Ewidentnie paluchy maczał w nim Pająk i choć kawałek sam w sobie jest całkiem niezły, to do tej płyty, jak i twórczości Vader pasuje bardzo średnio. Z kolei „The End”, to chyba jedyny mocny zgrzyt na albumie dla mnie. Nie podchodzi mi ten kawałek ani trochę, a gwoździem do trumny są tu wokale Piotra. Nie trafiony pomysł niestety. To sobie trochę ponarzekałem, ale nie jest tak, że płyta mnie rozczarowała. Wręcz przeciwnie. Po lekkich zawirowaniach w XXI wieku, po nagrywaniu raz dobrego a raz gównianego albumu, tym razem Vader ( już drugi raz z rzędu) przygotował smaczne danie, które żadnego fana zespołu nie zawiedzie, a czy kogoś niezdecydowanego przekona? Mniejsza o to. Vader jest zespołem o tak potężnym statusie i z tak potężnym zapleczem fanów, że płyta powinna spokojnie zagwarantować sukces. Piotr i spółka swoje zadanie wykonali bardzo dobrze, reszta zależy od was.
Wyd. Nuclear Blast, 2014
Lista utworów:
1. Go To Hell
2. Where Angels Weep
3. Armada On Fire
4. Triumph of Death
5. Hexenkessel
6. Abandon All Hope
7. Worms of Eden
8. The Eye of The Abyss
9. The Light Reaper
10. The End
Ocena: +8/10