X-Mass Noize Night IX
(30 grudnia 2013, napisał: Paweł Denys)
Data wydarzenia: 27.12.2013
Tradycyjnie już 27 grudnia każdego roku w gdyńskim klubie Ucho odbywa się impreza organizowana przez zespół Blindead, na którą to rok w rok zapraszani są ciekawi gości, którzy gwarantują porządny poziom emocji, jak również sporo różnorodności stylistycznej. W tym roku jeszcze do tego doszedł całkiem międzynarodowy skład, co tylko podsycało ciekawość z mojej strony. Po dotarciu do klubu, okazało się że fanów za wielu nie ma i nawet pomimo tego, że z czasem klub zaczął się wypełniać, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jednak na X-Mass Noize Night IX ludzi było mniej niż w zeszłym roku. Nie wnikam w przyczyny takiego stanu rzeczy, bo Ci którzy nie byli, a się wahali czy warto zawitać mogą żałować.
Po dosłownie kilkuminutowym opóźnieniu na scenie pojawił się otwierający całą imprezę zespół Noye, który przywiózł do nas z Rosji porządną dawkę post-metalowego łomotu wspartego w pewnych momentach hard core’owym doładowaniem. Przynajmniej takie wrażenie odniosłem słuchając ich na żywo. Trzeba oddać temu zespołowi jedno. Pomimo mizernego dorobku wydawniczego i niezbyt imponującej ilości koncertów, doskonale wiedzą, jak się sprzedać na żywo. Pełne zaangażowanie, odegrane utwory z dużą mocą i bardzo głośno. Serio, serio. Po ich występie musiałem na chwilę wyjść na zewnątrz, aby wyregulować ciśnienie w uszach. Czułem się wprost ogłuszony. Występ wypadł bardzo porządnie. Dla mnie na tyle dobrze, że zakupiłem ich debiutancki materiał „Away”, a wam jedynie powiem/napiszę, że jak będziecie mieli okazję to walcie na ich koncert śmiało. Moc!
Wstydź się przyznać, ale zespołu MOAFT zupełnie nie kojarzyłem. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu byłem przekonany, że to jakiś post-rock pod Tides From Nebula. Brak wokalisty nie nastrajał mnie optymistycznie i byłem wręcz gotów przeczekać ich show gdzieś na zewnątrz. W sumie tak zrobiłem, ale już pod dwóch kawałkach byłem ponowie w klubie i z otwartą gębą patrzyłem na scenę. Dźwięki, które z niej leciały wprost mnie zahipnotyzowały. Rewelacyjne połączenie czadu ( naprawdę potrafią przyłożyć do pieca) z melodiami i ludowymi inklinacjami wypadło oszałamiająco. Momentalnie z zespołu, który cieszył się u mnie zerowym zainteresowaniem, przez to co zobaczyłem na żywo, stałem się ich fanem. Płyta oczywiście również zakupiona. Jest ich tylko trzech, ale energii na żywca generują tyle, że niejedna orkiestra nie byłaby w stanie.
Dość mocno byłem ciekawy ciekawostki z Włoch o bardzo interesującej nazwie, czyli Jesus Ain’t In Poland. Przyjechało do nas trzech wariatów ze swoim grind core’em i zagrali tak, że chciało się wyjść z klubu. Brak basu, nisko sunąca przy ziemi gitara, napierdalająca perka i wokalista, który wydawał z siebie całą paletę głosów zarezerwowanych dla tego gatunku. Wydawał je wprost z całkiem okazałego brzucha. Ze sceny wiało jednak nudą i dość bezsensowną napierdalanką, która naprawdę w bardzo nielicznych momentach miała ręce i nogi. Nie znałem ich wcześniej i się w sumie nie dziwię, bo po tym co zobaczyłem i usłyszałem, wiem że to po prostu bardzo przeciętny zespół. Druga liga grind core’a. W Polsce mamy co najmniej kilka zdecydowanie lepszych kapel w tym gatunku. Chyba nie muszę wymieniać ich nazw, co?
Przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Tłum pod sceną wyraźnie zgęstniał. Dało się wyczuć, że ten zespół staje się coraz popularniejszy. Bardzo byłem ciekaw, jak wypadnie nowy materiał na żywca. Widziałem ich co prawda na pierwszym koncercie po wydaniu „Absence” w B90, ale niemal byłem pewny, że po zagraniu całkiem imponującej ilości koncertów od momentu ukazania się najnowszej płyty, zgranie i pewność siebie podczas odgrywania nowych dźwięków w zespole wzrosły. Zespół odegrał oczywiście w pierwszej kolejności prawie całą zawartość nowego albumu ( bez otwieracza w postaci „A3″). Widać i czuć było wielką pewność siebie, co do siły nowych kawałków. Widać było olbrzymie zaangażowanie i radość płynącą ze sceny. Zespół grał jak w transie i nie rozmieniał się na drobne. Pełne skupienie, pomimo dość intensywnych ruchów na scenie ( Havoc mistrz!). Szybko to zleciało i trzeba im przyznać, że stają się powoli wielkim zespołem. Zespołem profesjonalnym w pełnym znaczeniu tego słowa. Najlepsze jednak dopiero było przed nami. Blindead zagrało jeszcze trzy kawałki z „Affliction” i jeden z „Autoscopia”. Tutaj już wszystkie hamulce puściły i zabawa rozkręciła się na całego. Nawet sympatyczna wokalna wpadka Patryka w „My New Playground Became” odebrana została entuzjastycznie. Zagrany na zupełny koniec „Phaze I: Abyss” dobił wszystkich, wgniótł w podłogę i zakończyłem ten rewelacyjny koncert. Byłem już na Blindead wiele razy, ale ten show to spokojnie top 3. Aż żal było wychodzić z klubu, bo można by tak bez końca.
Tytułem zakończenia powtórzę tylko, że Ci którzy się nie zdecydowali wpaść do Ucha niech żałują, a najlepiej niech wybiorą na najbliższy koncert Blindead w swojej okolicy. Emocje i kapitalna zabawa gwarantowana jak w banku. Zresztą o MOAFT i Noye też będzie jeszcze głośno, zapewniam.