Mystic Festival 2022
(28 czerwca 2022, napisał: Prezes)

1-4.06.2022 teren Stoczni Gdańskiej, Gdańsk
Mają rozmach… Taki festiwal odstawić i to w takim miejscu!
Po dwóch latach przerwy (czy też odkładaniu festiwalu z powodów wirusowych) dostaliśmy wreszcie Mystic Festiwal. Zmiana miejsca z Krakowa na Gdańsk była dla mnie mocno niewygodna (to przeciwległy koniec kraju), ale gdy pierwszego dnia przespacerowałem się po terenie festiwalu to musiałem przyznać, że było warto… po kolei jednak.
Nie będę tu opisywał szczegółowo poszczególnych występów, bo przecież specyfika takich festiwali z wieloma scenami sprawia, że po prostu nie da się zobaczyć wszystkiego. Ilość zaproszonych zespołów mogła przytłaczać, a ich różnorodność sprawiała, że praktycznie każdy (może poza fanami stricte podziemnych dźwięków) fan „ciężkiego grania” mógł tutaj znaleźć coś dla siebie.
Wszystko zaczęło się już w środę, podczas tak zwanego „warm up day”. Na ten dzień zaplanowane było ledwie kilka koncertów, ale za to jakich! Czynne były trzy z pięciu scen, jeszcze bez sceny głównej. Gdy przybyłem na miejsce na scenie Park Stage właśnie pocił się Carcass. Prezentowali się bardzo dobrze, jak na klasyków przystało, brzmieli całkiem nieźle, publika niemrawo się rozkręcała. Wcześniej tego dnia grali jeszcze m.in. Skeletal Remains, Decapitated i Lik, przy czym najbardziej żałuję, że nie dane mi było oglądać tych ostatnich. Grający za to później thrashowcy z Bay Area, czyli Heathen pokazali, że pomimo wieku cały czas mają jeszcze dość energii i werwy. Zespół to trochę u nas zapomniany, ale chyba niesłusznie… Głównym daniem wieczoru było oczywiście wydarzenie pod tytułem Tom Warrior’s Legacy, czyli połączone siły Triumph of Death i Triptykon grające przekrojowo utwory z całej kariery Tomka Wojownika. Były największe hity Hellhammer i Celtic Frost, więc dla fanów tego jegomościa była to prawdziwa uczta. Wiadomo, można by narzekać, że odgrzewanie kotleta i odcinanie kuponów, ale co z tego, skoro ja przy takich „Reaper”, „Messiah” czy „Dethroned Emperor” miałem ciary na plechach.
Pierwszy „oficjalny” dzień festiwalu, czyli czwartek zaczął się dla mnie od występu tych, na których najbardziej tego dnia (a może i nawet podczas całego festiwalu) czekałem. Kvelertak jeńców nie bierze i równie dobrze spisuje się w małych, zadymionych klubach, jak i na festiwalowej scenie w pełnym słońcu. Widziałem ich na żywo już kilkukrotnie i zawsze był ogień. Tego dnia nie było inaczej. Żywioł, przebojowość, dobra zabawa – po prostu rock’n’roll. Ten ich nowy wokalista był wprawdzie mocno zawiany (przynajmniej na takiego wyglądał), ale spisywał się bardzo dobrze, zresztą jak pozostali. Naprawdę świetny występ, najlepszy tego dnia moim zdaniem. Po nich poszedłem rzucić okiem na główną scenę, gdzie akurat prezentował się brytyjski Malevolence. Dużo napinania się, rwane riffy i breakdowny. Na pewno ma to swoich fanów (było ich tam całkiem sporo), ale do mnie to jakoś nie przemawiało. Zaraz potem pobiegłem sprawdzić o co jest wielkie halo z zespołem GGGOLDDD. Postałem, posłuchałem i wydaje mi się, że coś zrozumiałem. Ten zajebisty klimat i transowa muza wciąga i robi spore wrażenie, choć pewnie dla niektórych jest przynudzająca. Obiecałem sobie, że nadrobię ich studyjne dokonania… Z lekkiego odrętwienia wyrwał mnie grający na scenie obok Mentor, czyli siła i energia w wydaniu koncertowym jeszcze chyba lepsza niż na płytach.
Pozostała część wieczoru jakoś nie wzbudzała u mnie muzycznie przesadnego entuzjazmu, ale wypadało jeszcze zostać… Mastodon to nie moja bajka, więc się nie wypowiem, słuchałem tylko przez chwilę. Podobnie z Heilung, choć tutaj na nieco dłużej przyciągnęła mnie wizualna oprawa koncertu. Wszystkie te przebieranki, rekwizyty w asyście bębnów i folkowej muzyki wyglądały ciekawie. Na koniec z tych głównych gwiazd zostały jeszcze Opeth i Katatonia, czyli srogie smuty. Tych pierwszych nie słuchałem już laaata, przerwałem gdzieś na wysokości „Deliverance” i jakoś nie było mi z nimi później po drodze. Słuchałem chwile i się wynudziłem. Katatonię cenię za to do dzisiaj, choć nie powiem, żebym znał ich nowszą twórczość na wyrywki. Ich koncert był dla mnie bardziej interesujący, choć późna pora i zmęczenie dały o sobie znać więc nie dotrwałem do końca…
Piątek rozpoczął się dla mnie koncertowo dopiero po godzinie 18:00, kiedy to na dużej scenie pojawili się Benediction. Ich najnowszy album wypadł zaskakująco dobrze, chciałem więc sprawdzić jak broni się na żywca… I wszystko byłoby dobrze gdyby nie spaprane brzmienie, z którym borykali się tego dnia Brytyjczycy. Nie wiem czy to wina jakichś problemów technicznych, czy nieogarnięcie zespołowego dźwiękowca, jednak brzmiało to wszystko słabiutko (gdzie te gitary?!). A szkoda, bo widać było że zespół się starał, niestety nie wypadło to najlepiej. Całkiem inna sprawa to występ Saxon, którzy na dużej scenie pojawili się jako kolejni. Tutaj już brzmieniowo wszytko było idealnie, każde szarpnięcie struny zrywało czapki z głów. Zresztą cały występ był RE-WE-LA-CYJ-NY! Lubię Saxon, ale naprawdę nie spodziewałem się, że te dziady potrafią jeszcze dać takiego czadu! Instrumentalnie bez zarzutu, głos Biffa to absolutny top, a werwą i ogniem to oni mogliby obdzielić chyba z tuzin młodych zespołów. Moim zdaniem jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy występ tego festiwalu. Grająca po nich na parkowej scenie Mgła siłą rzeczy nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia. Oczywiście technicznie wszystko się tutaj zgadzało, jednak odniosłem wrażenie, że lepiej się im gra w jakichś ciasnych, mrocznych klubach… Przed zakończeniem mglistych występów pobiegłem więc przed Shrine Stage, gdzie miał ścinać głowy Azarath. Wiadomo, że ich zajebiście gęsta i szybka muza nie jest łatwa do ukręcenia, ale to jak oni brzmieli tego wieczoru w tych stoczniowych murach to było mistrzostwo! Poli jednak wie co robi, bo to on odpowiadał tego wieczoru za brzmienie pomorskiej bestii. To co tam się działo tamtego wieczoru to była precyzyjna, brutalna, świetnie działająca maszyna do zabijania! Kapitalny występ! Zaraz po nim trzeba było szybko przemieścić się pod scenę główną bo tam grała jedna z gwiazd tegorocznej edycji Mystic Festival – Judas Priest. Widziałem ich po raz pierwszy, bardzo mi się podobało, Halford pomimo lat w dobrej formie… jednak tego dnia to Saxon był królem. Na sam koniec, już grubo po północy na Park Stage pojawił się jeszcze Mayhem, jednak tutaj po usłyszeniu kilku utworów rzuciłem się w wir aktywności towarzysko-konsumpcyjnych. Inna sprawa, że jakoś wcześniej widziane występy tych norweskich bogów black metalu zrobiły na mnie większe wrażenie…
W sobotę, ostatniego dnia, z różnych przyczyn miałem trochę mniej czasu by przemieszczać się pomiędzy scenami i szlajać się po terenie festiwalu, widziałem więc tylko kilka wybranych koncertów. Przede wszystkim Vader z setem „De Profundis”… Vader jak to Vader – zawsze profeska i najwyższa jakość, nieważne czy to tak duża festiwalowa scena czy mały klubik w Krośnie (pozdrawiam Rock Klub Iron;)). Później jeszcze chwilę przystanąłem przy scenie parkowej, gdy na niej prezentował się Sólstafir (jakoś nigdy nie wkręciłem się w ich muzykę), wpadłem zobaczyć jak Imperial Triumphant robi ludziom papkę z mózgu swoimi totalnie odjechanymi dźwiękami i wróciłem przez scenę główną… Tam bowiem miał miejsce punkt kulminacyjny tegorocznej edycji festiwalu, czyli występ Mercyful Fate. Był to dopiero drugi koncert po reaktywacji, ale trwającej prawie dwie dekady przerwy nie było w ogóle u nich słychać. Instrumentalnie bez zarzutu, głos Króla także, do tego jeszcze cała ta teatralna otoczka. Niesamowite przeżycie i kolejna gwiazda z listy „koniecznie zobaczyć na żywo” odhaczona. Później tej nocy można jeszcze było zobaczyć Medico Peste i Leprous, ale na nich niestety nie starczyło mi już siły…
Na koniec jeszcze kilka słów o organizacji samej imprezy. Jak już wcześniej wspomniałem umiejscowienie Mystic Fest na terenie Stoczni Gdańskiej to był absolutny strzał w dziesiątkę. Klimat tych wszystkich hal i magazynów, po których rozsiane były sceny oraz stoiska gastronomiczne jest niesamowity. Do tego jeszcze konkretne sceny zewnętrzne, ze sceną główną, nad którą górowały żurawie Stoczni… Na ludziach spoza Gdańska te widoki mogły robić spore wrażenie, przynajmniej na mnie robiły. Oczywiście poza aktywnościami stricte muzycznymi organizatorzy zadbali o miejsca do odpoczynku, były strefy chill-outu, było można zobaczyć jakiś podły horror klasy C albo obejrzeć wystawę masek, grafik oraz artefaktów scenicznych związanych z działalnością Toma Warriora. Poza tym oczywiście nie brakowało miejsc do zakupu jedzenia, picia, a także licznych stoisk muzycznych. Może tylko stoisko z oficjalnym merchem festiwalowym i merchem występujących zespołów zaskakiwało negatywnie wysokimi cenami, ale cóż… taki mamy dziś klimat.
W przeciągu ostatnich kilkunastu lat pogodziłem się już z faktem że u nas w kraju po prostu nie da się zrobić dużego, międzynarodowego festiwalu metalowego z prawdziwego zdarzenia i Polacy skazani są na wyjazdy do Czech, Niemiec i jeszcze dalej by odwiedzić tego typu imprezy. Mystic Festival pokazuje jednak że „da się”! Miejmy nadzieję, że ta impreza się utrzyma, jeśli o mnie chodzi najlepiej w tym samym miejscu, choć mam tak piekielnie daleko…
