AMEDERIA – SOMETIMES WE HAVE WINGS…
(7 grudnia 2020, napisał: Robert Serpent)

Umarłem, a mimo to muszę napisać recenzję. Spróbuję być subtelny i delikatny, bo jeszcze ktoś pomyśli, że cham ze mnie, bez uczuć, bez serca, że nie ma we mnie romantyzmu i zrozumienia dla sztuki, że nie potrafię dostrzegać piękna w muzyce i podobne tego typu wzruszające pierdoły.
Rosyjski zespół Amederia gra coś czego nie kumam, nienawidzę i jak byłem młodszy to starszy kuzyn katował mnie takim graniem ile razy wpadłem do niego w odwiedziny. Problem w tym, że mieszkał blok dalej i wpadałem do niego często. Cóż to za gatunek muzyki, który wywołuje u mnie takie uczucia? To, że będzie walka o przetrwanie, ja już wiedziałem po tytule i okładce. Wyciągając płytę z paczki czułem przyspieszone bicie serca (wcale nie z podniecenia) i momentalnie skoczyło mi ciśnienie. Amederia to rosyjski twór grający metal gotycki. Jest źle, nieprawdaż? A będzie gorzej.
„Sometimes We Have Wings…” to album, który pierwotnie ukazał się w 2008 roku, a teraz został wznowiony, podobno w związku z zapotrzebowaniem na tenże krążek. Ok, powiedzmy, że tak faktycznie jest.
Walka moja rozpoczęła się z chwilą włożenia krążka do odtwarzacza. Tak sobie pomyślałem, że skoro ktoś wznowił ten album to może rzeczywiście jest tego wart i być może zaskoczy i zauroczy mnie to gotyckie plumkanie. I wiecie co? Kurwa, od pierwszych sekund zagryzałem wargi, zgrzytałem zębami i powstrzymywałem się, żeby nie zrobić czegoś głupiego, bo szkoda ponieść straty finansowe. Koszmar wrócił, przed oczami stanęły mi stare dzieje u kuzyna i pomimo tego, że człowiek dojrzał, założył rodzinę, wiele się nauczył i zrozumiał więcej niż za gówniarza, to kurwa jednego zrozumieć nie potrafię. Jak można, kurwa mać, słuchać takiej muzyki? To jest droga przez mękę. Mnóstwo instrumentów klawiszowych, kobiece wokale a’la Liv Kristine, śmieszny growling podkreślający poszczególne słowa (dodam, że miało być mrocznie, a wyszło kurwa chujowo), struktura riffów na poziomie małolata, który uczy się gry na gitarze. A wszystko trwa ponad 55 minut. Wytrzymałem do końca, taki jestem twardziel, ale nikt nie wie jak było ciężko. Na tym albumie nie ma nic, dosłownie nic, co może przykuć uwagę. Jedynie brzmienie całości jest konkretne. Ta muza trąci myszką, to gigantyczny krok wstecz i upadek w przepaść. To nie powinno ujrzeć światła dziennego, a jeśli już jest grono odbiorców takiego kloca to powinno trafić do nich i tylko do nich. Na całym albumie jest jeden (!) szybszy moment, z zaznaczeniem, że szybszy nie oznacza szybki. Potworna nuda. Ten plusik w ocenie za odwagę. Trzeba być odważnym wysyłając do nas takiego gnieciucha. Zdecydowanie odradzam!
Wyd. BadMoodMan Music, 2020
Lista utworów:
1. In…
2. Doomed Ground
3. Dreams
4. Cold Emptiness
5. And So I…
6. My Soul
7. Lovely Angel
Ocena: +2/10
