Kat – The Last Convoy
(14 sierpnia 2020, napisał: Pudel)

Nie da się ukryć, że dowodzony przez Piotra Luczyka Kat, po długiej przerwie po wydaniu „Mind Cannibals” wrócił do świata żywych – trzy albumy w sześć lat to jak na dzisiejsze standardy dobra średnia. Po albumie akustycznym i premierowym dostajemy tym razem album jubileuszowy, nagrany na okoliczność czterdziestolecia. Z tej okazji Luczyk i spółka nagrali na nowo kilka starszych numerów, oraz covery. Sam pomysł na takie wydawnictwo można oceniać różnie, dla wielu takie płyty już na starcie są „be”, ja tam osobiście nie mam nic przeciwko, a wręcz wydawnictwa tego typu Anthraxu, Testamentu, Exciter, Sodom czy Destruction bardzo lubię – bo wiadomo, produkcja wczesnych albumów często była jaka była, albo dźwiękowiec miał swoją wizję, albo po prostu zespół po latach potrafił zagrać jakiś materiał sprawniej… Nieważne. Tutaj mamy trochę taki misz-masz. Nie ma tu w zasadzie żadnego numeru z katalogowych płyt z Kostrzewskim, co jest jednak nieco dziwne („Noce Szatana” były na szóstkach, ale wcześniej wyszły na singlu), ale niech tam, jak to pani w podstawówce mówiła – „bądźmy mądrzejsi” i zajmijmy się muzyką. Zaczyna się od materiału wydanego oryginalnie na pierwszym singlu. I „Noce Szatana”, czyli „Satan’s Night” wypadają zaskakująco dobrze. No brzmi to jak metal. Gitarowo klasa. Qbek Weigel generalnie trzyma się tego co lata temu zaśpiewał Roman i naprawdę, nie ma się tu do czego dowalić. Tym bardziej byłem ciekaw „Ostatniego Taboru”, bo to przecież i w oryginale był bujający, hard rockowy numer – a takie dźwięki chyba są muzykom obecnego wcielenia zespołu najbliższe… No ale tu już jakoś nie porwało mnie to nowe wykonanie (choć tragedii nie ma). Chyba jednak w tym przypadku polski tekst robił jednak swoje. Nie ma dramatu, jednak i oryginał i wersja z płyty „Somewhere in Poland” są moim zdaniem o wiele lepsze. Oprócz tego mamy jeszcze tytułowy numer z „Mind Cannibals”, zaśpiewany przez wokalistę z tamtego albumu czyli Henrego Becka – będę się upierał, że to nie był aż tak zły materiał, natomiast krzywdę mu zrobiło wydanie pod szyldem Kata. Ten tytułowy kawałek to jeden z mocniejszych fragmentów tamtej płyty i także tu wypada nieźle i pokazuje, że skład z Beckiem też miał potencjał. Również z „Mind Cannibals” pochodzi „Dark Hole – the habitat of gods)”, przedstawiony tu znów w wersji akustycznej, z wokalem Macieja Lipiny. nie będę ściemniał – w manierze tego artysty jest coś, co mnie totalnie odrzuca (i to już od czasów zespołu Ścigani, więc nie że się czepiam, bo Kat) i zwyczajnie nie potrafię tego słuchać – aczkolwiek spokojna aranżacja z pianinem może się podobać, sam numer nie jest zły. Z poprzedniej płyty, czyli „Without looking back” dostajemy „Flying fire”, które od oryginału rożni się głównie tym, że zaśpiewał Tim „ripper” Owens”. Cóż, cała tamta płyta to moim zdaniem totalnie średni heavy metal bez polotu, średni nawet na tle ogólnej reprezentacji Pure Steel Records i wokal ex-frontmana Judasów ani tu nie pomógł, ani nic nie zepsuł. Swoją drogą, Owens gościnnie pojawił się na płytach lekko licząc 35 kapel, spośród których są owszem nazwy duże, ale są też tytani pokroju Vanish czy Trigger Pig, więc robienie z tego ficzeringu nie wiadomo jakiej sensacji chyba zbyt wielkiego sensu nie ma. No i na deser covery. Luczyk i spółka wybrali raczej bezpieczną ścieżkę i trzymają się mniej więcej oryginalnych wykonań, i nieźle się tego słucha – choć w „Highway star” trochę brakuje jednak Hammondów, a cover AC/DC wokalnie wypada no tak średnio, ale tak to już jest, że na niby prościutkim materiale tak Bona Scotta jak i Briana Johnsona większość wokalistów upada i sobie ryj rozwala. Czyli najlepiej wypada „Blackout” – trochę ciężej od oryginału, ale bez przegięć, dobrze zaśpiewane – po prostu dobry cover. Teraz by przyszedł czas na jakieś podsumowanie, tylko… szczerze mówiąc sam nie wiem co o tej płycie sądzić. Dla mnie największa atrakcją są tu oczywiście numery z pierwszego singla, bo co jak co, ale to materiał wart odświeżenia, w oryginale od dawna niedostępny. Nie da się też ukryć, że całościowo to po prostu najlepsza rzecz, jaką Piotr Luczyk firmuje po „Somewhere in Poland”, przy czym to wciąż nie żadna rewelacja a po prostu płyta, której dobrze się słucha – dobrze zagrana i wyprodukowana, zaśpiewana raz lepiej, raz gorzej, ale bez żenady. Może budzić pytania dobór utworów, no ale oceniajmy to co wyszło, bo od filozofowania to nowej płyty Kata w stylu „Oddechu” czy „Szóstek” raczej nie dostaniemy. Pewnie wszyscy byśmy woleli, żeby taka rocznica została uczczona z większym rozmachem, ale chyba lepszy taki Last ̶C̶o̶w̶b̶o̶y̶ Convoy od kolejnego rewolucyjnego miksu „Mind Cannibals” czy czegoś w tym stylu. A najlepiej po prostu posłuchać jak już wyjdzie i ocenić samemu. I liczyć, że doczekamy się w końcu wznowienia „666″, oraz dobrego premierowego metalowego LP Luczyka, bo „Without looking back” ciężko traktować inaczej jak spory niewypał - czego sobie i Wam życzę.
Wyd. Pure Steel, 2020
Lista utworów:
1. Satan’s night
2. the Last convoy
3. Mind Cannibals
4. highway Star
5. Dark Hole – the habitat of gods
6. Flying fire 2020
7. Blackout
8. You Shook me all night long
9. hidden track
Ocena: -6/10
