BROOD OF HATRED – IDENTITY DISORDER
(30 września 2018, napisał: Robert Serpent)
Brood of Hatred to Mohamed Mêlki, człowiek orkiestra, który odpowiada za wszystko co znalazło się na „Identity Disorder”. Już pisałem o moim stosunku do jednoosobowych projektów, z jednej strony budzą mój podziw, bo nie jest łatwością brać na swoje barki odpowiedzialność za całokształt muzy, ale z drugiej strony (oprócz kilku wyjątków) często słychać jakieś uchybienia, niedoskonałości. Jednak kilka głów to więcej pomysłów, inne spojrzenie na muzykę, większe możliwości itd.
Brood of Hatred to twór tunezyjski, po wydanej cztery lata temu, również w barwach norweskiej Crime Records, debiutanckiej „Skinless Agony” imć Mohamed (mało oryginalne arabskie imię ;)) wraca z drugim pełnoczasowym albumem zatytułowanym „Identity Disorder”.
Co my tutaj mamy? Siedem utworów trwających blisko 50 minut to bardzo klimatyczne granie, utrzymane w raczej wolnych tempach z mnóstwem akustycznych gitar, pojawiającymi się czasem arabskimi melodiami i niskim growlem. Właśnie ten growl najbardziej mnie irytuje na tej płycie. Przez cały czas trwania „Identity Disorder” Mohamed uparcie „drze paszczę” i aż się prosi żeby pojawiły się jakieś czyste wokale lub chociaż zmienił barwę głosu, a najlepiej jakby po prostu dał słuchaczowi możliwość czerpania radości ze słuchanej, niebanalnej dodam, muzyki. Jest to dość wkurzające i psuje obraz płyty jako całokształtu. Tym bardziej, że często muza jest stonowana, powiedziałbym nastrojowa, dość spokojnie się unosi, czarując słuchacza i mamiąc, czasem powodując „odpływanie” i… wszystko psuje monotonny wokal.
I być może tu jest pies pogrzebany. To jest właśnie najczęstszy problem jednoosobowych projektów, często się zdarza, że dany muzyk posiada przysłowiową „piętę achillesową”. Ja wiem, że w Tunezji może być problem ze znalazieniem odpowiedniego śpiewaka, ale w dobie internetu nie chce mi się wierzyć, że nie znalazłby się ktoś kto by nadał partiom wokalnym odpowiedniego szlifu. Przy takim zabiegu album ten dużo by zyskał. Efekt jest taki, że powiedzmy, jedziemy sobie samochodem, klimatyczne i nastrojowe partie umilają nam jazdę, wpatrujemy się w drogę, muzyka nas kołysze i nagle jakby ktoś nam krzyknął wprost do ucha i mało delikatnie sprowadził na ziemię. Przynajmniej kilka razy złapałem sam siebie na takim pozytywnym odpłynięciu i średnio przyjemnym powrocie do rzeczywistości. Szkoda, naprawdę szkoda, bo Mohamed na pewno włożył w album mnóstwo pracy, stworzył ciekawy i co ważne, nie wiejący nudą materiał, z ciekawymi, urozmaiconymi partiami instrumentów, umiejętnym budowaniem nastroju i działającym jak płachta na byka wokalem. No chyba, że Mohamed Mêlki za żadne skarby świata nie chce dopuścić do swojej twórczości osób postronnych…
Na pewno fani Opeth czy też ludzie, którzy szukają w muzyce odprężenia, ukojenia i być może częściowego wyciszenia i zamknięcia na świat nas otaczający, znajdą tutaj sporo dla siebie. Ja próbuję sobie wyobrazić jakby „Identity Disorder” brzmiał gdyby był albumem instrumentalnym i daje się czarować muzyce kiedy jej nie przeszkadza wokal. Punkt w dół za „psucie nastroju” partiami wokalnymi. Szkoda…
Wyd. Crime Records, 2018
Lista utworów:
1. Mist
2. Controlling
3. Feeding the Hunger
4. Shooting Torpedoes
5. Bipolar
6. Traces
7. Ritual of Sacrifice
Ocena: +7/10