Suns of Sorath – Flowers of the lily
(18 września 2017, napisał: Pudel)

Jeżeli zespół twierdzi, że gra „progresywny black metal”, w dodatku jest to duet z bębnami z puszki – a taka sytuacja ma miejsce w przypadku omawianej tu płyty Suns of Sorath z USA – to ja podchodzę do czegoś takiego jak pies do jeża. No ale uprzedzenia uprzedzeniami, czasem się można mile zaskoczyć, więc jedziemy. Kapela istnieje niby osiem lat, ale pierwsze oznaki studyjnej aktywności zaczęli panowie przejawiać rok temu, kiedy to ukazała się EPka „Sisyphus”. Teraz mamy „Flowers of the lily”, czyli zasadniczo pierwszy album formacji. Numerów jak widać jest tylko pięć, ale co jeden to dłuższy, z apogeum już na początku – „Tides of macrocosm” to prawie kwadrans muzyki. Zaczyna się to naprawdę nieźle, szybkim, dosyć faktycznie blackmetalowym, ale jednocześnie melodyjnym graniem. I w takiej, cukierkowej nieco, ale mającej przecież swoich zwolenników muzyce duet wypada naprawdę nieźle. Ale oczywiście byłoby zdecydowanie zbyt pięknie, gdyby do tego się zespół ograniczył, bo przecież już w opisie straszą „progresją”. No i mniej więcej w połowie numeru ta progresja wchodzi, z wdziękiem napierdolonego chlora, który jakimś cudem dostał się na ekskluzywny bankiet. Zwolnienie, solóweczka, rolnicze pianinko. Ja naprawdę wiele rozumiem, lubię prog rocka. Ale do cholery, to naprawdę nie chodzi o to, żeby numer trwał nie wiadomo ile, i żeby było w nim jak najwięcej zatrzymań, zmian tempa i motywów. Musi być jakaś myśl przewodnia, jakiś temat główny. Tu nic, najpierw las, potem neo-prog w najbardziej festyniarskim wydaniu, nic nie wnoszące plumkanie na pianinku (przez jakieś dwie minuty nic się nie dzieje, tylko słychać plumkanie, serio)… po czym na końcu zupełnie przyzwoite granie, dla odmiany w doomowym, miarowym tempie. I wszystko to z osobna (może poza tym pianinkiem) jest zupełnie ok, ale nie tworzy żadnej całości, a powrót na koniec do początkowego blackowego grania odbywa się z gracją Grzegorza Rasiaka z najlepszych lat! Żeby nie było – można tego słuchać, jednak ciężko oprzeć się wrażeniu, że był ten numer ciosany na zasadzie byle dobić do kwadransa i podkreślić jacy to jesteśmy „progresywni”. Dalej, w bardziej zwartych numerach jest trochę lepiej. Drugi numer opiera się na nerwowym riffowaniu w średnich tempach, poprzekładanym wstawkami, które chyba miały być „jazzowe” a druga część numeru to znów „klimaty” – tym razem gitarowe, więc uszy nie więdną, tylko znów: od połowy ni stąd ni zowąd zmiana nastroju i wszystkiego o 180 stopni. Utwory numer trzy i cztery – najkrótsze, bo dobijające do sześciu minut – to bardziej konkretne kompozycje, utrzymane w rejonach melodyjnego black metalu w średnim tempie. I tu kapela wypada lepiej, choć trochę za bardzo to monotonne, jednostajne, co czasem w blacku bywa oczywiście wręcz pożądane, ale tutaj ciężko to potraktować jako atut. W „Bull of Dharma” uwagę przykuwa naprawdę solidna gitarowa solówa. Kompozycja tytułowa to znów dłuższa, bo dziewięciominutowa rzecz, ale też dominuje tu te blackowe brzmienie. Na finał, wiadomo – pianinko. I to nie jest tak, że to jest jakiś kompletnie asłuchalny gniot. Wykonawczo jest dobrze, nawet za dobrze, bo oczywiście jest równiutko, czyściutko i tak jak na forach gitarowych kazali. Ale po prostu to nawet ciężko nazwać muzyką – mamy tu pozlepiane gitarowe riffy(zupełnie przyzwoite, ale co z tego?), charczący, słabiutki wokal… no wali to na kilometr takim materiałem zrobionym w domu na kompie. Oczywiście, nie ma nic złego w nagrywaniu w domu na kompie, jeśli tylko kompozycje są dobre. Tu mamy zamiast tego trzy kwadranse dźwięków, które jednym uchem wlatują, drugim wylatują a jak nawet coś przykuwa uwagę, to raczej dlatego, że jest tak kiepskie, sztuczne. To taki twór, że koledzy pochwalą, blogerzy z Kolumbii będą zachwyceni, na gitarowym czy „realizatorskim” forum „eksperci” będą zadowoleni, ale serio, z takim niekonkretnym męczeniem buły to kariery poza bandcampem nie wróżę. Choć oczywiście jakiś potencjał jest, bo grać panowie potrafią. Jeszcze „tylko” brakuje im dobrych kompozycji…
Wyd. własne zespołu, 2017
Lista utworów:
1. Tides of Macrocosm
2. Until the Stars Be Numbered
3. Sorath Sonnenrad
4. Bull of Dharma
5. Flowers of the Lily
Ocena: 3/10
