Metalmania 2017

(24 kwietnia 2017, napisał: Pudel)


Data wydarzenia: 22.04.2017


Metalmania 2017

Dnia 22 kwietnia roku 2017 słowo ciałem się stało i Metalmania po dziewięcioletniej przerwie powróciła na swoje miejsce, czyli do katowickiego „Spodka”. Mimo okropnej pogody jaka panowała rano postanowiłem dzielnie udać się do Spodka już na sam początek imprezy. Dzikich tłumów chwile po 10:00 rano oczywiście nie było, jednak jakaś tam kolejka się ustawiła. W środku panowała jeszcze dosyć senna atmosfera, wystawcy dopiero rozstawiali swoje kramy, więc powlokłem się pod małą scenę, gdzie za kilka minut miał rozpocząć się występ Mentora i tym samym początek całej imprezy. Mniejsza scena była ulokowana jak zwykle na końcu holu, „pod schodami”, co wywołuje liczne niepochlebne komentarze ze strony uczestników imprezy, niemniej jednak w samym Spodku nie bardzo da się zorganizować drugą scenę gdzie indziej (na imprezach typu Rawa blues ale też o ile pamiętam Odjazdy jest taka sama lokalizacja), ponadto na poprzednich edycjach pod małą sceną można było grac w piłkę, nawet jak grały kapele typu Benediction czy Mortal Sin. Tym razem miało być inaczej, ale o tym później. Mentor zaczął punktualnie, o 11:00. Widziałem ten zespół już na – również reaktywowanej – Mistycznej Nocy w katowickim Mega Clubie, gdzie po dobrym początkowym wrażeniu zaczęła mnie ta twórczość nieco mulić. W sobotę było inaczej – lepsze nagłośnienie w połączeniu ze świetną muzyką, będąca jakby połączeniem punkowej chamówy z sabbathowymi riffami zrobiło na mnie jak i na całkiem licznej jak na poranną porę publice jak najlepsze wrażenie. Kwartet przejechał niczym rozpędzony walec po ludziach, rozkręcił się nawet jakiś nieśmiały młyn. Może nic strasznego by się nie stało jakby wokal był bardziej urozmaicony, ale na 30 minut koncertu było idealnie. Bardzo dobry, mocny występ. Po Mentorze zerknąłem na duża scenę, gdzie dla prawie pustej sali produkowało się Animations. Powiem tak: nie chcę być złośliwy, ale faktem jest, że wytrzymałem jakieś 10 sekund i wykonałem taktyczny w tył zwrot. Może trafiłem na jakiś niezbyt szczęśliwy fragment, hehe. W każdym razie wróciłem się na mała scenę, gdzie zaczął napierdalać Stillborn. Ogień, sieka i zniszczenie – tak w skrócie ten występ można by opisać. piekielnie głośno, ale precyzyjnie, z wkurwem. Deathmetalowe szlagiery takie jak „Człowiekowstręt” czy „Ancykryst” wypadły doskonale. Ja jednak urwałem się z końcówki, by zobaczyć w całości występ Tygrysów z Pan Tang na dużej scenie. Te Tygrysy to teraz trochę takie farbowane lisy – z ojców założycieli w składzie jest już tylko gitarzysta Robb Weir, a nawet on nie był w zespole cały czas. Nie zmienia to faktu, że pan Weir z młodszymi kolegami zagrał bardzo fajny, choć króciutki heavy metalowy koncert. Tłumów nie było, jednak na płycie zebrała się nie tak znów mała garstka zwolenników heavy metalu. Specem od dyskografii Tygers nie jestem, ale na pewno było coś z niedawno wydanej płyty nazywającej się tak jak zespół, było coś z debiutu „Wild cat”, był „Hellbound” z albumu „Spellbound”, który wzbudził zdecydowanie największy entuzjazm publiki. Niestety brzmienie pozostawiało trochę do życzenia, „pływały” zwłaszcza gitary. Ogólnie jednak na plus. Thermita na małej scenie nie chciało mi się oglądać, więc poczekałem sobie grzecznie na Sinister. Nigdy tej kapeli jakoś nie słuchałem, ale stwierdziłem że warto zobaczyć. No i niestety, ale po pierwsze znów ciała dali dźwiękowcy, po drugie po trzech numerach stwierdziłem, że nudne to i przeciętne. Pewnie w małym klubiku by mogli zabić, w – dalej pustawym – Spodku to wszystko jakoś ginęło. Jako, że męczyć się nie lubię udałem się spacerkiem do centrum Katowic celem spożycia jedzenia oraz wypicia normalnego piwa.

 

Szybciutko mi to zleciało, bo zdążyłem na występ Arcturus… był czas, że takie zespoły nazywano przyszłością ciężkiego grania, ambitną sztuką nie dla plebsu i ciężką awangardą. No i bardzo dobrze, że te czasy już minęły. Takiego badziewia już dawno nie słyszałem, choć brzmieli dobrze, na perkusji grał pan Hellhammer a ICS Vortexowi talentu wokalnego odmówić nie sposób. Ale sama stylistyka to jest dramat. Prowadzący koncert literat Łukasz Orbitowski zapowiedział ich słowami, że przez ten zespół metalowcy zaczęli chodzić do teatru. Dla mnie to był raczej wyjątkowo mało smieszny kabaret. Wytrzymałem gdzieś połowę występu i poszedłem pokręcić się po hali. Ludzi zaczęło już się zbierać sporo, co chwila wpadałem na jakichś znajomych, ogólnie było miło, sympatycznie i przyjemnie. Taki był też występ Entombed AD. Miałem przed tym koncertem w pamięci występ Entombed na Metalmanii 2007, gdzie załoga pana Petrova brzmiała fatalnie, ale i tak zagrali jeden z najlepszych koncertów festiwalu. Dziesięć lat później zabrzmieli nieco lepiej i… zniszczyli chyba jeszcze bardziej. Od pierwszych dźwięków młyn, crowdsurfing i darcie mordy za każdym razem gdy LG Petrov kazał. Ten gość to jest jakiś fenomen. Typ o ile pamiętam zarabia na życie nosząc meble, wygląda jak typowy Janusz, ale jak ryknie to nie ma zmiłuj. Wręcz z upływem lat wydaje się być coraz lepszy. Przy numerach takich jak „Revel in flesh”, „Wolverine blues” czy zagranym pod koniec „Left hand path” nie dało się ustać spokojnie. Doskonały koncert i wysoko zawieszona poprzeczka dla kolejnych kapel. Po Entombed bieg pod małą scenę, gdzie grało sobie najlepsze Infernal War. Ostatni raz widziałem tych artystów scenicznych jeszcze za czasów niesławnego Piony i trasy Incantation. Wtedy zabili i zmiażdżyli, a w sobotę… dokładnie tak samo. Perfekcja i wpierdol. Było bardzo głośno, ale wszystko było idealnie słyszalne, akurat jak się dopchałem w miarę blisko to poleciał mój ulubiony przebój z płyty „Terrorfront” więc w ogóle byłem mocno ukontentowany. Nie mogę się tylko przyzwyczaić, że IW gra obecnie bez makijaży. Ale to już mój problem. Z końcówki znów się urwałem, bo jednak chciałem zobaczyć i posłuchać  ̶j̶a̶k̶ ̶c̶z̶o̶ł̶g̶i̶ ̶j̶a̶d̶ą̶ jak wypadnie Vader. Bo ostatnia płyta może niczego nie urywa (choć przyznam, że wróciłem ostatnio do tego materiału i jednak troszkę wszedł…), bo Peter gada czasem nieszczególnie mądre rzeczy, no ale miało być dużo z debiutu a poza tym uważam obecny skład za najlepszy koncertowo od czasów Docenta. No i na początek pomarudzę. Ale nie na zespół, tylko znów na nagłośnienie. Momentami było super, ale czasem ginęła (przerywała) gitara Pająka. Nie wiem czyja to wina, ale potem to samo było na Sodomie przez pierwsze dwa numery – to już moim zdaniem poważna wpadka… no ale mniejsza o to – Vader zagrał fajnie. Faktycznie, była solidna reprezentacja debiutu(„Testimony”, „Decapitated saints”, „Dark age”, „One step to salvation”, „Breath of centuries”) do tego „Sothis” przechodzący w „Carnal”, „Send me back to hell” z nowej płyty (wolałbym „Prayer to the god of war”, no ale trudno, co zrobić) i na finał jednak czołgi, czyli „Cold Demons”. To nie był najlepszy występ Vadera jaki widziałem, ale było solidnie, z kopem i bardzo dobrą setlistą. Koncertowo to wciąż jest ekstraklasa, momentami tylko Peter zastępuje growl wyższymi wrzaskami, nie wiem czy to już lata się dają we znaki czy to takie nawiązanie do thrashowych korzeni, ale wypada fajnie.

 

Po niemiecku punktualnie o 18:30 na scenie pojawili się sympatyczni panowie z Sodom. Przez pierwsze dwa numery były kłopoty z gitarą, na szczęście wraz z pierwszymi taktami „Sodomy and lust” wszystko wróciło do normy. Sodom, także na festiwalu, potrafi dowalić tak, że nie ma czego zbierać. W „Spodku” było „tylko” bardzo dobrze – przeboje w rodzaju „The saw is the law”, „Remember the fallen” czy zwłaszcza „Agent orange” naprawdę porwały ludzi do zabawy, mnie ucieszyły za to zwłaszcza  „Outbreak of evil” i „Bombenhagel” na końcu. Z nowych numerów chyba najlepiej wypadł singlowy „Sacred warpath”, słabiej „Caligula” z niby chwytliwym, ale jakimś takim dupiatym refrenem. Nie ma jednak co marudzić, panowie dalej potrafią solidnie dołożyć do pieca a wręcz z wiekiem ta muza coraz bardziej nabiera jakiegoś takiego motorheadowego sznytu. Poza kłopotami z nagłośnieniem na początku minus był jeszcze jeden – no jak można było nie zagrać „Ausgebombt”?! No ale trudno, takie życie. Podczas występu Sodom ludzi zebrało się sporo; płyta była wypełniona tak w 2/3, dolne sektory zajęte, górne niestety puste… przy czym nie ma tez co porównywać z poprzednimi edycjami, bo wtedy sporo miejsca z płyty zbierało stanowisko kamerzystów a i poza główna sceną niewiele się w sumie działo – tym razem ludzie byli bardziej mobilni, chyba nikt nie siedział od początku do końca pod sceną. Ale wróćmy do występów artystycznych – odpuściłem Obscure Sphinx pod schodami, bo ich zwyczajnie nie trawię i pijąc trunki oraz przeglądając co też panowie handlarze mają do zaoferowania poczekałem na Coroner. I tutaj śmieszna sprawa, bo fanem Coroner nie jestem, nagrania znam pobieżnie i nigdy mnie ta twórczość nie porywała. I jak fanem już raczej nie zostanę, tak sobotni koncert pozamiatał. Brzmienie – żyleta (więc jednak się dało…), świetna gra  świateł i perfekcyjnie, jak w szwajcarskim zegarku odegrane te wszystkie łamańce. Poza trójką gitarowo-basowo-perkusyjną na scenie był jeszcze gość obsługujący sampler i jakiś malutki syntezator, te jego efekty fajnie uzupełniały zimny, odhumanizowany wręcz techniczny thrash Coronera. A ja jednak nie dotrwałem do końca, zerwałem się z ostatniego (chyba) numeru, by dopchać się jak najbliżej barierek przed występem Impaled Nazarene na małej scenie. Początkowo na wieść o przesunięciu Finów na małą scenę kręciłem nosem. Jednak już po koncercie stwierdziłem, że to był strzał w dziesiątkę. Od razu, od pierwszych dźwięków zrobił się tak pod sceną jak i na niej taki syf, gnój, przemoc i Szatan, że poczułem się jakbym znów miał 16 lat i szedł na koncert do jakiejś lokalnej speluny. Panowie w pół godziny zagrali kilkanaście numerów z takimi „przebojami” jak „The Horny and the Horned”, „Motorpenis”, „Ghettoblaster”, „Sadhu satana” czy „Armageddon death squad”. Do pełni szczęścia zabrakło mi tylko „We’re satan’s generation”… ale po „Total War – Winter War” już naprawdę nie było czego zbierać. Dla mnie muzyka Impaled Nazarene to idealne wręcz połączenie blacku, punk rocka i Motorheada. A przejmujący niekiedy obowiązki konferansjera basista jest absolutnym mistrzem.

 

No i w tym momencie w zasadzie skończyły się kapele, które koniecznie chciałem zobaczyć. Jednak pora była wczesna, sił sporo, to poczłapałem na Moonspella, którego poprzednio widziałem na Metalmanii 2002. Wtedy było słabo. Repertuar średni, dziwna scenografia i ogólnie zespół wypadł o sześc klas gorzej od grającego przed nimi Tiamat. Więc cudów się nie spodziewałem, zwłaszcza, że hm, jestem ciut za młody by mieć jakiś straszny sentyment do „Wolfheart” czy „Irreligious”. I znów zaskoczenie, bo Moonspell zagrał bardzo dobry koncert, oparty wyłącznie na dwóch wspomnianych wyżej albumach. O ile taka „Vampiria” to już jednak trochę zbyt wiele (zwłaszcza, że Fernando na potrzeby tego numeru wystroił się w odpowiednio wampirzą pelerynkę…), tak numery takie jak „Mephisto”, „Alma mater” czy zagrane na finał „Full moon madness” wypadły doskonale. Co ciekawe (i co pokazuje, że jednak ta nasza internetowa metalowa banka niekoniecznie dobrze oddaje rzeczywistość…) to własnie Moonspell zgromadził największą tego dnia publikę. Fani byli bardzo zadowoleni z koncertu, zresztą naprawdę był to bardzo dobry show. Ceti na scenie małej odpuściłem, bo już darując sobie złośliwości – nie przekonuje mnie akurat to muzyczne wcielenie Grzegorza Kupczyka i nic na to nie poradzę. W zasadzie miałem się już zbierać do domu, ale jeszcze spotkałem paru znajomych i tak jakoś nadszedł czas, gdy na scenę miał wychodzić Samael, to postanowiłem rzucić okiem. Na Metalmanii 2003 wytrzymałem jakieś 4 numery Samaela, kilka lat później na Brutal Assault już tylko dwa… w sobotę wytrwałem do końca. Początek koncertu to „Black trip” i – znów! – kłopoty z nagłośnieniem. Później już było lepiej, faktycznie, zgodnie z zapowiedziami poleciało trochę staroci, które wypadły… różnie. Rzeczy z „Ceremony of opposites” bronią się dobrze, co do starszych to na przykład obecnie grana wersja „Into the pentagram” to jest jakiś żart. Ale już „Worship him” wypadł zaskakująco dobrze, zachowując swój diabelski charakter. Był tez jeden zupełnie nowy numer, który wypadł co najmniej intrygująco. Od dłuższego już czasu nie po drodze mi z twórczością Szwajcarów, może czas to zmienić? Ogólnie występ mógł się jednak podobać. Oczywiście, albo się to obecne wcielenie kapeli, z dosyć płaskimi gitarami, odpalanymi z klawisza samplami i podskakującym za szczątkowym zestawem bębnów Xy kupuje albo nie, ale było to wszystko (w połączeniu z wizualizacjami wyświetlanymi na przytarganym przez zespół ekranie) dosyć ciekawe. Bardzo chciałem zobaczyć też Furię, jednak zmęczenie zwyciężyło i poczłapałem już sobie na tramwaj…

 

Sodom

 

Kilka słów podsumowania: Frekwencja nie zabiła. Było 3500 – 4000 ludzi, niby bez szału, ale tak po prawdzie to na edycjach z początku XXI wieku (lata 2002 – 2003), przez niektórych obecnie idealizowanych, na zasadzie, że „wtedy to były czasy” ludzi było mniej. A dużo mniej też było wtedy koncertów w ogóle. Mała scena była dosyć dobrze nagłośniona, jednak… okazała się za mała – było naprawdę wielu chętnych do obejrzenia wykonawców na tej scenie grających. Fajnie, że zadbano o dodatkowe atrakcje, takie jak wystawa grafik Z. Bielaka, spotkanie z Romanem Kostrzewskim, naprawdę sporo dobrze zaopatrzonych stoisk z merchem. Obsuwy były minimalne (góra 10 – 15 minut), nagłośnienie do poprawy, ale też bywało gorzej. Pod Spodkiem zaparkowało kilka food trucków, dzięki czemu nie trzeba było jechać na średnio jadalnym żarciu ze spodkowych bufetów. Piwo… było. W środku hali 3,5% Tyskie, które nawet da się pić, choć 8 zł za 0,4l to lekka przesada. Fajnie jednak, że można było z tym piwem wleźć nawet na płytę i wyobraźcie sobie, że nikt nikogo tym piwem nie zabił! Zaraz za Spodkiem był tez otwarty bar z normalnym Tyskim (w tej samej cenie)  i mocniejszymi alkoholami, choć oznakowanie było takie, że wielu ludzi nie umiało tam znaleźć drogi, hehe. Najważniejsze jednak, że była naprawdę fajna atmosfera. Mam wrażenie, że ludzie, nauczeni chyba też czeskimi festiwalami przyjeżdżają się na takie imprezy po prostu dobrze bawić, nie było praktycznie żadnych smutnych ciuli patrzących do kogo by się tu przypieprzyć za nie taką koszulkę czy krzywe spojrzenie. Akurat tego elementu ze „starych czasów” to mi nie brakuje… Co jeszcze, martwi mnie w sumie tylko jedna rzecz w kontekście ewentualnych kolejnych edycji. Nie licząc lokalnych Animations i Furii, najmłodsza kapela grająca na dużej scenie powstała w… 1991 roku. I to nie jest problem tylko tego festiwalu, po prostu brakuje młodszych kapel, które by wypełniły lukę po starych gwiazdach. A i tych gwiazd, które by zapewniły lepszą frekwencję też już dużo nie ma. Takie Megadethy, Anthraxy też wiecznie grać nie będą, nie mówiąc już o Judas Priest czy innym Accept. Nie żartujmy tez, że oczekiwane przez wielu Running wild by zapchało Spodek. No ale miejmy nadzieję, że Metal Mind ma pomysł na kolejne edycje, bo ta tegoroczna, mimo pewnych niedociągnięc była bardzo, ale to bardzo udana.

divider

polecamy

Pincer Consortium – Geminus Schism Ironbound – Serpent’s Kiss Königreichssaal – Psalmen’o’delirium Meat Spreader – Mental Disease Transmitted by Radioactive Fear
divider

imprezy

Tankard, Defiance i Accu§er w Jablunkovie – thrash metalowa uczta tuż przy polskiej granicy Forever Nu! Festival 2025 – hołd dla legend nu metalu w Krakowie Death Confession 1349 i ich goście w Krakowie Unholy Blood Fest IV – Toruń Furor Gallico w Krakowie Dom Zły w Krakowie – koncert w Klubie Gwarek EXEGI MONUMENTUM tour HOSTIA mini trasa koncertowa koncerty Mercurius Wizjonerzy z Blood Incantation wystąpią w Warszawie i Krakowie! The Unholy Trinity Tour 2025
divider

patronujemy

Trzecia płyta ATERRA Narodowy spis zespołów – Artur Sobiela, Tomasz Sikora Premiera albumu „Szczodre Gody” Velesar NEAGHI – Whispers of Wings Taranis „Obscurity” ROCK N’SFERA 5 ATERRA – AV CULTIST ‚Chants of Sublimation’ Trichomes – Omnipresent Creation
divider

współpracujemy

Deformeathing Prod. Sklep Stronghold VooDoo Club MORBID CHAPEL RECORDS Wydawnictwo Muzyczne Pscho SelfMadeGod Godz Ov War
divider

koncerty