Hobbs’ Angel of Death – Heaven Bled
(10 października 2016, napisał: Pudel)

Nie wiem z czego to wynika, ale australijska muzyka rockowo – metalowa „od zawsze” charakteryzuje się jakimś takim ponadprzeciętnym kopem. Może to wynika z tego, że przodkowie obecnych mieszkańców tego kontynentu to nie byli raczej „miętcy” ludzie… nieważne, w każdym razie począwszy od hard – blues rockowego Buffalo, chuliganów z Rose Tattoo i AC/DC, thrasherów z Mortal Sin czy właśnie ekipy Petera Hobbsa a skończywszy na Destroyer666 i Sadistik Exekution kapele z Antypodów zawsze potrafiły solidnie przyłożyć. I nie inaczej było zawsze z Hobbs’ Angel of Death. Zespół, czy może raczej: projekt Petera Hobbsa do szczególnie płodnych nie należy – „Heaven bled” to trzeci duży album w… trzydziestoletniej już karierze kapeli, czyli średnia raczej mało imponująca. Byłem ciekaw tej płyty, bo choć przesadą byłoby nazwanie HAoD jakąś ogromną legendą (chyba, że taki status przyznamy każdej kapeli działającej więcej niż dwadzieścia lat, to luz) tak pierwsze dwa albumy formacji (swoją drogą, też oddzielone niemałą, bo siedmioletnią przerwą) bardzo lubię i od czasu do czasu do nich wracam. Hobbs „od zawsze” łoił ten swój thrash raczej na amerykańską nutę, nie tak odległą od Slayera. No i pierwsze co rzuca się w uszy po odpaleniu „Heaven Bled” to właśnie typowo slayerowa motoryka i wokale. Przy czym… życzyłbym sobie mocno, żeby panowie ze Slayera jeszcze potrafili tak napierdalać, jak w „Il mostro di Firenzi” robi to Peter Hobbs z dwoma młodszymi Włochami i jednym Szwedem! Cała płyta idzie „do przodu”, cały czas jest konkretne grzanie(doskonały „Son of God”!), co nie znaczy jednak, że panowie nie kombinują. Już w numerze drugim dostajemy sporo ciekawych gitarowych zagrywek. Ciekawe jest brzmienie – dosyć „nowoczesne”, nadające albumowi jakby blackmetalowego kolorytu. Ale spokojnie, to nadal jest taki thrash za jaki ekipę Hobbsa polubiliśmy. Pewnie wielkiego zamieszania ten album nie narobi i jest zapewne przede wszystkim pretekstem do ruszenia w kolejne trasy, niemniej jednak jest to bardzo solidna rzecz. I nie jest to żadna noc muzeów, bo pod względem czysto muzycznym dzieje się tu całkiem sporo. Tak sobie myślę, że taka formuła jaką tutaj mamy, czyli doświadczenie (Hobbs) + młodość (pozostali muzycy) to jest dobra, dająca dobre efekty opcja – przecież to samo mamy obecnie w Protector, którego ostatnie dwie płyty są absolutnie rewelacyjne. Tak czy inaczej, bez patrzenia na nazwiska i tak dalej – „Heaven bled” to bardzo dobry, stylowy, wysokoenergetyczny thrashowy album. Od serca.
Wyd. Hells Headbangers, 2016
Lista utworów:
01. Il mostro di Firenzi
02. Walk My Path
03. Final Feast
04. Drawn and Quartered
05. Heaven Bled
06. Sadistic Domination
07. Son of God
08. TMMF
09. Hypocrites
10. Abomination
11. Suicide
12. Depopulation
Ocena: 8/10
