Adder – Ashes of life
(1 grudnia 2014, napisał: Pudel)

Dawno temu, w odległej galaktyce… a nie, czekaj to nie to. Całkiem niedawno, bo na początku XXI stulecia w chorzowskim parku kultury i wypoczynku działał sobie lokal pod tytułem Rampa. W lokalu tym odbywały się koncerty rockowe oraz metalowe. Ów przybytek stał się dla lokalnych metalowców prawdziwą mekką, nawet nie zliczę ile wieczorów tam spędziłem, ile widziałem kapel, ile „Tyskich” za 3,20(a potem 3,50) wypiłem, ile w krzakach za klubem „poszło” jaboli. W każdym razie w owej Rampie grywało całkiem sporo kapel heavy/thrashowych, co w tamtych czasach, zdominowanych z jednej strony przez gotyk, symfonie i ogólne męczenie buły a z drugiej przez brutalny death metal nie było wcale takie oczywiste. W każdym razie jednym z zespołów, na które zawsze czekałem najbardziej, odliczając dni i godziny snując się po korytarzach ogólniaka i nerwowo odliczając drobniaki na bilet(za 3 a potem 5 zł) był właśnie tyski Adder. Zespół na tle innych wyróżniał się bardzo żywiołowymi koncertami, potrafili nakręcić publikę jak mało kto. A jak jeszcze zagrali covery AJRON MAJDEN i METALIKI to już w ogóle człowiek się cieszył jak głupi. Zespół tak sobie grał, zaliczył kilka lokalnych festiwali i przeglądów, ogólnie dobrze to żarło… i zdechło. Potem była zmiana nazwy, różne dziwne zawirowania i w końcu, w 2011 roku pojawiła się opisywana tutaj płyta, przeszła raczej bez echa i znów o zespole zrobiło się cicho. Obecnie jednak grupa ponownie wraca do gry, więc warto kilka słów o tej płytce skrobnąć. Pierwszy raz usłyszałem „Ashes of life” jakoś krótko po premierze, pożyczoną od kolegi. Nie zachwyciła mnie ta pozycja i szybko o niej zapomniałem. Teraz dostałem swój egzemplarz i… po kilku odsłuchach zaskoczyło. Adder na „Ashes of life” nie odkrywa Ameryki na nowo, nie atakuje słuchacza mega chwytliwymi refrenami czy niesamowicie złożoną strukturą utworów. W zamian za to płyta zawiera 10 kawałków solidnego metalowego grania z pogranicza thrashu i heavy metalu. Dominują średnie tempa, przez co całość może się kojarzyć z Metalliką z Czarnej płyty, czy nawet z tych cięższych fragmentów „Loadów”. Ale to tylko takie pierwsze wrażenie, kapela ewidentnie ma pomysł na siebie i choć ciężko w takiej stylistyce o oryginalność, to albumu słucha się całkiem dobrze. Znajdzie tu dla siebie coś zarówno fan Grave Digger jak i Overkill. Troszkę może zająć przyzwyczajenie się do wokalu – pan śpiewak dający głos na „Ashes…” ma specyficzny, dosyć niski głos, który jest ok., ale bardziej by chyba pasował do bardziej rockowego czy grungowego grania – z drugiej strony taki wokal to zawsze jakaś odmiana od wyjących w wysokich rejestrach wokalistów lub panów chcących zostać drugim Dżejmsem Hetfildem. Płyta ma w zasadzie wszystko, co dobra heavy metalowa płyta mieć powinna – dobre solówki, riffy i refreny, odpowiednio mięsiste brzmienie… w zasadzie wszystko jest na swoim miejscu, ale jednak minimalnie zabrakło tego „czegoś”. Może to przez to, że utwory są utrzymane w podobnych do siebie tempach album przy mniej uważnym odsłuchu może po postu przelecieć „obok”. No i zarzut „najcięższego” kalibru: album w zasadzie powtarza repertuar demówki „First bite” z 2004 roku, wszystkie sześć kawałków z tamtego wydawnictwa są i na „Ashes”. To są oczywiście dobre numery i brzmią tutaj zawodowo, ale chyba nie tego można oczekiwać po siedmiu latach przerwy wydawniczej… W każdym razie: mimo tych pewnych mankamentów „Ashes of life” to kawał całkiem dobrego, średnio-ciężkiego grania, na którym jednak zespół nie pokazał chyba pełni swoich możliwości. Ale jeśli tylko panowie znów nie znikną ze sceny na ileś lat to na pewno zrobi się o nich głośniej gdy tylko nagrają kolejny materiał.
Wyd. własne zespołu, 2011
Lista utworów:
1. Pantherhead
2. The Candle
3. Last Hour
4. Man’s Fear
5. The Tale
6. The End Of My Time
7. His Sin
8. Unattended Man
9. Different Dreams
10. Farabagir
Ocena: 7/10
