Possessed/Hazael/Centurion/Empheris- Progresja Musick Zone, Warszawa
(23 lipca 2014, napisał: Paweł Denys)
Data wydarzenia: 19.07.2014

Takiego wydarzenia nie mogłem przegapić. Jeśli do naszego kraju przyjeżdża LEGENDA, to obowiązkiem jest stawić się na takim koncercie. Druga okazja prędko może się nie nadarzyć. I nieważne, że podróż w średnio klimatyzowanym autobusie do stolicy w dużym upale jest bardzo wątpliwą przyjemnością, bo czego się nie robi dla posłuchania i zobaczenia na scenie zespołu, który tak naprawdę stworzył death metal. No myślę, że nie tylko ja jestem w stanie zrobić wiele. Do samej Progresji dotarłem sporo przed koncertem, co pozwoliło mi się spokojnie po klubie rozejrzeć, gdyż po raz pierwszy zameldowałem się tutaj po zmianie lokalizacji. Sama Progresja zdecydowanie obecnie robi pozytywne wrażenie. Dwa dobrze zaopatrzone bary, sporo miejsca na spokojne wypicie i pogadanie ze znajomymi. Sala koncertowa jest raczej podobnych rozmiarów, co w dawnej lokalizacji, ale to absolutnie wystarcza i nie trzeba więcej. Minusem całego wieczoru był za to gorąc panujący w środku i strasznie gorliwie pilnująca tego, aby z opaskami na ręku nie wychodzić na zewnątrz ochrona. Zero ludzkiego myślenia i zrozumienia. Wiem, wiem Real jest blisko, ale to chyba lekka przesada takie podejście. Otwarcie balkonu z pewnością nie załatwiło sprawy, bo raz że jest bardzo mały, a dwa że i tak ścisk tam panujący nie pozwalał na dłuższą chwilkę oddechu. Małym minusikiem było też umiejscowienie palarni na samej górze. Nie ma tam żadnej wentylacji ani nic podobnego, a więc odechciewało się palenia, gdy od samego stania pot lał się po dupie. No to sobie trochę ponarzekałem, ale to przecież muzyka jest najważniejsza i dla niej wszyscy tu przybyli.
Koncert z niemałym opóźnieniem otworzył miejscowy Empheris. Bez Andy’ego i z panią za garami zagrali tak, że wyrywało z butów. Całkiem dobre brzmienie i ten ich raczej unikatowy miks black i thrash metalu sprawiły, że można było wylecieć z butów. Słychać, że to starzy wyjadacze, a scena to ich żywioł. Od samiutkiego początku przyłożyli do pieca i aż do końca nie zwalniali. Może pod sceną nie było dużego kotła, ale ci to tam się znaleźli z pewnością poczuli się usatysfakcjonowani. Nie mogło zresztą być inaczej, bo gdy zapodaje się takie petardy jak np. „Nihilistic Black Metal” lub „Unleashed To Destroy”, to musi być dobrze. I było nawet momentami bardzo dobrze. Spokojnie dało się zauważyć, że wszystko funkcjonuje w tym zespole doskonale i nawet brak drugiej gitary mocno nie przeszkadzał. Te pół godzinnki minęło jak z bicza strzelił i można jedynie było żałować, że to już koniec. Jeszcze jedna mała uwaga. Po raz pierwszy widziałem ich na scenie ze wspomnianą panią perkusistką. Wypadła doskonale. Szczególnie w tych szybszych partiach można było jedynie stać i podziwiać. Nie jest to amatorka i to było cholernie mocno słychać. Występ co najmniej dobry.
Drugim zespołem tego dnia był Centurion. Niestety ich występ widziałem bardzo pobieżnie, a więc nic mądrego nie napiszę. W tym czasie wolałem oddać się pogaduszkom, popijaniu tego i owego i grzebaniu na stoisku Old Temple/ Rex Diaboli, co zaowocowało pozyskaniem kilku mocno interesujących mnie pozycji.
Powrót pod scenę na Hazael był jednak obowiązkiem. Nastawiałem się na ten występ bardzo mocno. Byłem ciekaw w jakiej formie są ci weterani i co zaprezentują po tylu latach nieobecności. Zaprezentowali przekrój swojej twórczości. Wyjęli z niej co najlepsze i odegrali w doskonały sposób. Takich zespołów słucha się na żywo z olbrzymią przyjemnością, a gdy jeszcze się widzi, że to całe granie samym muzykom sprawia radość, to już jest pełnia szczęścia. Precyzja, doskonały kontakt z publiką i hit za hitem. Kurwa, przy oczekiwanym „Clairvoyance” prawie zsikałem się ze szczęścia. Powrót Hazael stał się faktem i są w świetnej formie. Niech grają koncerty, niech młodzież uczy się historii polskiego death metalu, a to wszystko niech skończy się nową płytą. Grali około godziny, ale to stanowczo za mało! Takich zespołów można słuchać zdecydowanie więcej. Brzmienie może lekko doskwierało, co odbijało się na selektywności, ale poziom emocji i chwil wzruszenia wynagrodził to w nadmiarze. Wielki powrót i basta!
Pozostało już tylko Possessed. Zanim jednak pojawili się na scenie to trochę czasu minęło. Ustawianie wszystkiego zajęło dłuższą chwilkę i już zaczynałem się z lekka niecierpliwić, gdy oto są! Za perkusją wielki Nicholas Barker, po bokach z gitarami Daniel Gonzalez i Mike Pardi, za nimi z lekka schowany bassman w osobie Emilio Marquez’a i oczywiście mistrz ceremonii z przodu Jeff Beccera. Zaczęli i co? Od razu rzuciło się w uszy, jak dla mnie, słabe brzmienie. Nie wiem czy to wina akustyka zespołu, czy też może sprzętu w samym klubie, ale do doskonałości w tym względzie było daleko. Niemniej emocje wynagrodziły wszystko. Usłyszeć na żywo „The Exorcist”, „Eye of Horror”, „Death Metal”, „Pentagram” i np. „The Heretic” to istne szaleństwo. Zespół w doskonałej formie, Jeff zdzierający gardło w najlepszy możliwy sposób. Killer za killerem i death metal w najczystszej formie lejący się ze sceny na wszystkich. Co kawałek to zachwyt i tak do samego końca. Gołym okiem widać, że jest między nimi doskonała chemia i wiedzą jak ją na scenie spożytkować. Rewelacją wieczoru okazali się dla mnie dwaj gitarzyści, których solówki ( nie raz pojawił się pojedynek na nie) wrzynały mi się w czachę. Istna rewelacja! Miałem też lekkie wrażenie, że Barker z lekka niektóre momenty przyśpieszył, ale to wyszło tylko na dobre, bo miazga była jeszcze większa. Morda mi się nie zamykała podczas tego koncertu ze szczęścia. Właśnie podczas tego show czułem, że warto męczyć się i jeździć na koncerty. Dla takich chwil człowiek żyje i dzięki takim chwilom nabiera niesamowitej energii do życia. Possessed zagrało ponad 80 minut i były to minuty, które udowodniły, że death metal to Possessed, a Possessed to death metal. Jeszcze bardzo długo po zakończeniu występu gwiazdy targały mną wielkie emocje, a to co tutaj przeżyłem zostanie ze mną na zawsze. Jeśli ktoś z was się wahał, czy warto i w ostateczności nie przyjechał niech żałuje i to bardzo mocno.
Reasumując napiszę tylko, że 19 lipca 2014 roku na zawsze pozostanie w mojej pamięci i myślę, że każdy kto doświadczył tego misterium będzie miał tak samo. Było zajebiście i oby Possessed powróciło do naszego kraju przynajmniej jeszcze raz. Jedynie gorąc i ta ochrona osłabiały z lekka dobry nastrój. To już jednak historia i jedynie co najlepsze zostaje w głowie. A tego „co najlepsze” było tego dnia w Progresji od uj i ciut ciut.
