DEEP PURPLE, KRUK – SPODEK, KATOWICE
(16 lutego 2014, napisał: Pudel)
Data wydarzenia: 15.02.2014

Deep Purple to zespół, którego chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Formacja w ostatnich latach bardzo często gościła w naszym kraju, pojawiały się wręcz głosy że grupa obecnie jest popularna głównie w krajach typu Polska czy Rosja. Moim zdaniem wynikające z durnych kompleksów – co w tym złego czy dziwnego, że wykonawca przyjeżdża do naszego kraju podczas każdej trasy?!. Starsi panowie zamknęli buzie malkontentom w zeszłym roku wydając dobry i doskonale się sprzedający na całym świecie album „Now What?!”. Po ubiegłorocznym występie we Wrocławiu przybyli ponownie go promować do Polski, tym razem odwiedzając Poznań(pierwszy raz od 1991 roku) i już niemal tradycyjnie – Katowice. Do najlepiej chyba nadającej się na tego typu koncerty hali w Polsce przybyłem tuż przed godziną 19:00, w środku już kręciło się sporo ludzi i właśnie ok. 19:00 swój akustyczny występ na antresoli(przy stoisku z koszulkami) zaczął Kruk. Nagłośnienie tego seciku było wybitnie przenośne i kilka metrów od tego stoiska niewiele było już słychać i widać, tak więc wraz z wybranką mego serca postanowiliśmy zająć miejsca na sektorze. Wraz z upływem czasu ilość ludzi tak na płycie jak i na sektorach wzrastała i właściwy, elektryczny występ Kruka oglądała już bardzo liczna publika. Występ supportu rozpoczął się(o dziwo – 15 minut przed czasem) od puszczonych z taśmy… kruczych odgłosów, po czym kwintet bez zbędnych ceregieli przeszedł do rzeczy grając przez najbliższe trzy kwadranse utwory ze swoich trzech studyjnych albumów, co ciekawe skupiając się bardziej na pierwszych dwóch a nie na ostatnim „Be3”. Dalej niejasna jest w zespole pozycja wokalisty – od czasu odejścia Wiśni grupa koncertuje z kilkoma „śpiewakami”, skoro jednak katowicki występ był rejestrowany z myślą o DVD to można domniemywać, że to śpiewający tego dnia Roman Kańtoch zostanie za mikrofonem. I chyba nie byłoby to takie złe rozwiązanie, wprawdzie w wyższych rejestrach nie zawsze wokal chodził jak trzeba ale ogólnie wokale wypadły dobrze, choć lepiej w polskojęzycznych utworach. Z początku nagłośnienie nie było idealne, ale już w drugim – trzecim kawałku wszystko chodziło jak trzeba. Było selektywnie i jak na suport dosyć głośno. Zespół tym razem zupełnie darował sobie covery, grając na koniec długaśny numer tytułowy z „It will not come back” – i dobrze, w końcu zespół z takim stażem nie musi już posiłkować się cudzymi kawałkami. Ogólnie występ był całkiem udany, ten kruczy hard rock oczywiście może się kojarzyć z muzyką graną przez główną gwiazdę wieczoru, ale mnie bardziej przychodziły do głowy np. dokonania obecnego składu Uriah heep czy środkowego Rainbow podczas słuchania koncertu. Przyjęcie publiki było zdecydowanie pozytywne, może bez owacji na stojąco ale też nikt nie gwizdał czy nie domagał się szybkiego zejścia kapeli ze sceny. Kruk niedługo wyda czwarty album i choć nie usłyszeliśmy żadnych nowości to jestem ciekaw tej płyty, zobaczymy co z tego wyjdzie. Około 20:30 scenę przesłoniła kurtyna z grafiką znaną z okładki „Now What?!” i wiadome było, że za pół godziny zacznie się koncert Deep Purple. Oczywiście, jak to zwykle w takich wypadkach bywa te trzydzieści minut ciągnęło się niemiłosiernie. Przez ten czas Spodek wypełnił się już bardzo szczelnie – może na najbardziej bocznych sektorach były jakieś wolne miejsca, pewnie na płytę też jeszcze trochę ludzi na siłę by wlazło, ale ogólnie frekwencja była więcej niż dobra(zwłaszcza zważywszy na to, że Purple często odwiedzają nasz kraj). Wreszcie ciut przed 21:00 z głośników popłynęły dźwięki „Mars, bringer of war” Gustawa Holsta, po czym zabulgotały Hammondy, zadudniła perkusja, kotara opadła i występ Purpli rozpoczął się od utworu „Apres vous” z nowej płyty. Przyznam, że na płycie ten kawałek nie zrobił na mnie większego wrażenia, natomiast na żywo – co innego. Potężnie brzmiące Hammondy idealnie współgrały z dudniącą ale czytelną sekcją i jak zwykle doskonałą gitarą Steve Morse’a. Nagłośnienie od początku było w zasadzie idealne – było bardzo głośno, ale tez selektywnie, nic nie świszczało ani nie przesterowało. Zresztą wiadome było, że o instrumentalistów nie ma się co martwić, znakiem zapytania była forma wokalna Iana Gillana, który – przypomnijmy- w tym roku skończy 69 lat a koncertuje niemal bez przerwy od lat co najmniej pięćdziesięciu. No i cóż, było pod względem wokalnym co najmniej dobrze. Oczywiście, wiele purpurowych utworów wymaga strasznego forsowania głosu i choćby w drugim z kolei „Into the fire”(z płyty „In Rock”) Ian kilka linijek przed refrenami odpuszczał, ale naprawdę trzeba by dużo złej woli, żeby się o to czepiać. Zresztą w kilku miejscach pan Gillan(ubrany w wyjątkowo idiotyczne wdzianko udające smoking) zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, np. wdając się po „Strange kind of woman” w gitarowo – wokalny pojedynek ze Stevem Morsem, niczym 42 lata temu na słynnych japońskich koncertach. Jedyne co mogło troszkę dziwić to to, że Ian często znikał na zapleczu, ale co tam, niech sobie starszy pan odpoczywa w wolnych chwilach. Po mocno klasycznym początku przyszła pora na dalszą prezentacje nowości, których usłyszeliśmy łącznie aż pięć. I o ile mroczny „Vincent Price” zabrzmiał tak sobie, to np. „Uncommon Man”(z klawiszowym wstępem godnym Keitha Emersona!) był chyba najlepszym momentem całego występu. Dynamiczne, utrzymane w duchu dokonań Purpli z lat osiemdziesiątych „Hell to pay” też bardzo dobrze zabrzmiało, zaś w poświęconym Jonowi Lordowi „Above and Beyond” miałem wrażenie, że Ian Gillan dał z siebie absolutnie wszystko. Oprócz tego było bardzo dużo popisów solowych; oczywiście ich zwiększenie w ostatnich latach ma pewnie na celu umożliwienie dłuższego odpoczynku Gillanowi, ale koncerty moim zdaniem tylko na tym zyskują. Poza w sumie trzema popisami Morse’a(poświęcony kosmonautom, którzy zginęli w katastrofie promu Columbia „Contact lost” było jeszcze zwykłe solo oraz „The well dressed gitar”) i popisami Dona Airey’a na klawiszach(były fragmenty utworów m.in. Chopina, był mazurek dąbrowskiego, nie było tym razem intra z „Mr. Crowley” i gwiezdnych wojen) było solo perkusji Iana Paice’a w „The Mule”(świetny patent – zgaszono wszystkie światła zaś Paice grał świecącymi pałkami). Znacznemu wydłużeniu uległ wstęp do „Lazy”, aż miło było słuchać jak panowie „drażnią” się z publiką przeciągając właściwy początek utworu… ale cóż, ja tam bym nie miał pretensji jakby w ten sposób nas drażnili jeszcze z 15 minut dłużej. Ogólnie odniosłem wrażenie, że muzycy mimo tylu lat spędzonych razem na scenie w dalszym ciągu po prostu doskonale się bawią grając tego swojego hard rocka. Najlepiej niech o tym świadczy fakt, że utwory zagrane na bis(„Hush” i „Black night”) zostały porozciągane do niemal dziesięciu minut każdy. A przecież jakby po prostu wyszli i je odegrali też nikt by nie narzekał. Warto jeszcze chwilkę poświęcić Donowi Airey’owi. Ten pan grał na klawiszach w zasadzie wszędzie – od Black Sabbath po Judas Priest, od Whitesnake do Rainbow. I chyba jest faktycznie najlepszą osobą jaką można sobie było wyobrazić na miejsce Jona Lorda. Nie tylko – przyznajmy, nieco efekciarskie – solo przechodzące w „Perfect strangers” zrobiło na mnie duże wrażenie, z ogromną przyjemnością słuchało się gitarowo – organowych dialogów, czy paru momentów, w których Don dodał coś od siebie do lordowych partii – choćby kilka dźwięków w „Hard lovin’ Man”. Właśnie te wszystkie solówki, improwizacje i nowe utwory zrobiły na mnie największe wrażenie i pokazały, że zespół mimo 46 lat na scenie nadal ma coś do powiedzenia. Oczywiście, nóżka sama tupała przy „Smoke on the water” i „Space truckin’”, ale nie tylko te utwory stanowią o sile obecnego Deep Purple, co katowicki koncert doskonale pokazał.
Setlista Deep Purple:
1. Mars, bringer of war(intro)/Apres Vous
2. Into the fire
3. Hard lovin’ man
4. Strange kind of woman
5. Vincent Price
6. Contact lost
7. Guitar solo/Uncommon man
8. The well-dressed guitar
9. The Mule
10. Above and beyond
11. Lazy
12. Hell to pay
13. Keyboard solo/Perfect strangers
14. Space Truckin’
15. Smoke on the water
Bisy:
16. Green onions(cover Booker T. and the MG’s)
17. Hush
18. Bass solo/Black night
